wtorek, 30 grudnia 2014

W 2015 będę...

planować! Ha! Do tej pory na ogół się od tego odżegnywałam, nie chcąc własnoręcznie kręcić na siebie bicza. Jednak w ciągu ostatnich kilku miesięcy (które były dla mnie dość znaczące pod wieloma względami) doszłam do wniosku, że ustanowienie sobie celów (realnych!) sprawdza się o niebo lepiej niż pójście "na żywioł" - i nie chodzi tu o to, że coś będzie nade mną wisiało i mnie denerwowało - bardziej o zdefiniowanie swoich intencji i wysłanie ich w kosmos :)


Ponieważ mocno wierzę w karmę i w to, że prędzej czy później wróci do nas to, co przekazaliśmy innym, takie "żonglowanie" energią też do mnie przemawia - tak więc w 2015 będę: 

1. dalej ćwiczyć jogę, DUŻO JOGI! Moje ciało po powrocie do tej aktywności jest mi nieskończenie wdzięczne, w końcu widzę swoje mięśnie (niektóre po raz pierwszy w życiu!), jestem wyraźnie silniejsza (chociaż oczywiście do wymarzonej formy jeszcze wiele mi brakuje - nadal np nie potrafię zrobić "głupiego" mostka, ale w końcu dam radę!). Nie chcę sobie planować, że będę ćwiczyć codziennie (byłoby idealnie), ale postaram się podtrzymać aktualne tempo - na razie w domu, z niezastąpionym YT, a z czasem - kiedy tylko będę miała taką możliwość, zapiszę się na zajęcia. 

2. myśleć pozytywnie, a raczej - unicestwiać negatywne myśli w zarodku - w ogólnym rozrachunku jestem optymistką i zawsze, bez względu na okoliczności uważam, że wszystko co mnie spotyka, ma w sobie jakiś sens/cel (który można dostrzec niestety często dopiero po jakimś czasie). Mimo wszystko jednak zbyt duże (lub zbyt długie, jak obecnie) nawarstwienie kiepskich okresów sprawia, że nawet moje zapasy optymizmu się kurczą.
Dlatego podpunktem będzie:
2a. regularnie medytować (w sensie - oczyszczać swój umysł i skupiać się na pozytywach) - a najpierw się tego w końcu nauczyć (jeszcze długa droga przede mną) - co nie jest łatwe, kiedy posiada się Mózg, Który Nigdy Nie Śpi... 

3. wykokoszę się w końcu w kwestii bloga - chodzi mi głównie o organizację, która obecnie - jak sami widzicie - leży i kwiczy - bardzo chciałabym opracować jakiś system, który pozwoli mi pisać regularnie, a nie zrywami (z tym, że w moim przypadku musi to być coś, co nie sprawi, że poczuję się do tego zmuszona, bo zbyt dobrze wiem, jak takie rzeczy się u mnie kończą...). Na razie staram się na bieżąco zapisywać pomysły na kolejne posty (chociaż największym problemem jest dla mnie świadomość, że właściwie wszystko zostało już gdzieś przez kogoś napisane - zdecydowanie czytam za dużo innych blogów, które zamiast mnie inspirować, blokują!!!)

4. znajdę pracę (przez duże P). Ten punkt powinien rozpocząć listę postanowień, ale nie chcę wywierać na sobie presji (łatwo powiedzieć) i dlatego spróbowałam trochę go przemycić bokiem :) Niemniej jednak, jest to NAJWAŻNIEJSZA przyszłoroczna kwestia. Wiem, że dam radę, bo zwłaszcza po moim ostatnim półroczu (i aktywnym stażu w biurze prasowym dużej instytucji), czuję się znacznie silniejsza psychicznie niż wcześniej! 

5. chętniej otwierać się na nowe znajomości. I tematy. Bo (zwłaszcza z tym pierwszym) różnie z tym u mnie bywa - czasem mi się zwyczajnie NIE CHCE i stwierdzam, że tak naprawdę nie potrzebuję już w swoim życiu nikogo nowego. A to nieprawda! Wystarczy bowiem kilka przypadkowych spotkań z fajnymi osobami i od razu przypominam sobie, ile świeżości wnoszą oni w moje życie! Muszę o tym pamiętać!

6. pamiętać o "starych" znajomych - dla równowagi z poprzednim punktem :) Jestem dość specyficznym połączeniem ekstrawertyka i introwertyka i choć lubię ludzi i nie mam najmniejszych problemów z nawiązywaniem znajomości, to jednak lubię także spędzać czas sama ze sobą i przez to zdarza mi się zapominać o innych. Co nie znaczy, że przestaję ich lubić :) 

7. czytać więcej (dobrej!) literatury pięknej i reportaży - w sumie wszystkiego, co nie jest kryminałem/thrillerem/ literaturą popularnonaukową. Robiąc roczne podsumowanie (które pojawi się pewnie zaraz na początku roku), zwróciłam uwagę na to, jak niewiele przeczytałam książek spoza tych dwóch kategorii (tzn. kryminałów i lit.pop-nauk.). Chyba zrobię sobie listę lektur i po prostu będę je systematycznie odhaczać, bo inaczej obawiam się, że za 12 miesięcy przeczytam ten punkt ,zgrzytając zębami. 

Jak widać - moje cele są może mało wyrafinowane (i dobrze!), ale za to mocno osadzone w realiach. Tego właśnie mi trzeba - nie wielkich planów i porywania się z motyką na słońce, ale raczej przypomnienia o rzeczach mniejszych, ale nie mniej ważnych.

Tak więc do boju, Joanno! Mam przeczucie, że 2015 będzie DOBRYM ROKIEM :) 

A jak tam Wasze cele? Robicie / nie robicie?



Na wszelki wypadek, gdyby się okazało, że jutro już tu nie zajrzę, skorzystam z okazji już dziś żeby życzyć Wam (niezależnie od tego, czy cokolwiek planujecie, czy nie), 

aby 2015 był dla Was pełen radości, 
spełnionych marzeń, 
żeby stawiał Wam na drodze wyłącznie ciekawych i dobrych ludzi 
oraz pozytywne doświadczenia! 

I żebyście za rok o tej samej porze mogli westchnąć z uśmiechem "och, oby te następne 12 miesięcy było równie cudowne!". 

Trzymajcie się kochani i bawcie jutro dobrze, bez względu na to, czy będziecie świętować w balowej sukni, czy piżamie :) 

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Chciała, chciała i dostała :)

Co pewien czas tworzę i zamieszczam tu kolejne edycje moich wishlist, ale właśnie zdałam sobie sprawę, że bardzo rzadko (jeśli w ogóle kiedykolwiek!) pokazuję, które punkty z nich udało mi się "odhaczyć"... Faktem jest, że od dłuższego już czasu mocno ograniczyłam swoje konsumpcjonistyczne zapędy i kupuję naprawdę niewiele, ale jednak od czasu do czasu pojawia się i u mnie coś nowego :)

Korzystając z okazji, że tegoroczny Św. Mikołaj (czy jak go tam u siebie zwiecie) sprawił mi wiele radości (jak zwykle zresztą), kładąc pod choinką upragnione przeze mnie drobiazgi, postanowiłam uskutecznić mini chwalipięctwo - mam nadzieję, że mi wybaczycie.  Poza tym jak wiadomo - trzeba jak najczęściej cieszyć się z małych rzeczy, więc to właśnie zamierzam uczynić :) 


Jak już wspominałam na IG, książka "Jadłonomia" to chyba jeden z popularniejszych prezentów i wiele osób znalazło go pod choinką. Można się z tego tylko cieszyć, zarówno ze względu na przefajną autorkę bloga i książki - Martę Dymek, jak i czytelników, którzy teraz podobnie jak ja będą mogli szaleć do woli z wegańskimi przepisami (ja odrobinę mniej "do woli", ze względu na moją czarną listę alergenów, ale i tak YAY!). 

Zarówno kubek w filcowym kubraczku, jak i pokrowiec na Kindla od Anita się nudzi znalazły się na mojej ostatniej liście zachcianek - teraz do kompletu brakuje mi tylko przepięknej wełnianej torby od tej uzdolnionej dziewczyny! 

Mam nadzieję, że Wasz Mikołaj / Gwiazdor / Aniołek sprawdził się równie dobrze. 

Tak pro forma dodam tylko, że Święta to dla mnie przede wszystkim czas spędzony z najbliższymi - prezenty są jedynie miłym dodatkiem :) A na pierogi z kapustą i grzybami, przygotowywane przez trzy pokolenia (babcia+mama+ja), warto czekać cały rok!  

niedziela, 28 grudnia 2014

Moje lektury - Angole Ewy Winnickiej

Koniec 2014 zbliża się wielkimi krokami (uff!!! - to nie był mój najlepszy rok), ale stwierdziłam, że zamiast robić jakieś podsumowania (oczywiście nie powiedziałam w tym temacie jeszcze ostatniego słowa, więc you never know :)) chcę polecić Wam książkę, która wywarła na mnie spore wrażenie i myślę, że spokojnie mogę ją zaliczyć do kilku najlepszych lektur ostatnich 12 miesięcy (swoją drogą serwis "lubimy czytać" uzupełniony o mój notes podpowiadają mi, że łącznie uzbierało mi się około 80 przeczytanych tytułów, co w sumie nie jest złym wynikiem, chociaż z drugiej strony pamiętam czasy, kiedy spokojnie przekraczałam setkę...).

No nic, dywagować o ilości (i jakości) tegorocznych lektur będę kiedy indziej, a dziś napiszę Wam parę zdań nt "Angoli" Ewy Winnickiej, wydanych przez Wydawnictwo Czarne. 

(zdjęcie okładki ze strony wydawnictwa Czarne)

Tytuł ten przewinął się przez wiele blogów książkowych i nadal często na niego trafiam w różnych miejscach, ale przyznam się, że gdyby nie koleżanka (dzięki, Madziu!), na której opinii polegam, pewnie jeszcze długo bym po niego nie sięgnęła. I straciłabym wiele. Bo to arcyciekawy (i bardzo zróżnicowany) zbiór rozmów z ludźmi, którzy w ciągu ostatnich kilku czy kilkunastu lat wyjechali do Anglii i... No i właśnie tu zaczyna się robić naprawdę interesująco. Mamy bowiem zderzenie ponad trzydziestu historii tak różnych, że łączy je jedynie pochodzenie bohaterów oraz miejsce, w którym wylądowali - mamy opowieści ludzi skrajnie naiwnych (żeby nie powiedzieć totalnie bezmyślnych), porywających się na podróż do obcego kraju bez choćby podstawowej znajomości języka czy obowiązujących tam zwyczajów (o prawodawstwie nie wspomnę), mamy historie tych, którym udało się tam odnaleźć i stworzyć swój dom, mamy wreszcie tych, którzy pomagali i pomagają innym, przekazując dalej kolejne odcinki tej wielowątkowej sagi. Wiele historii, z których część autentycznie wzrusza, część jeży włosy na głowie, a wszystkie spisane ze sporą dawką zdystansowanej sympatii (czytając je, odnosimy wrażenie, że autorka po prostu pozwalała swoim rozmówcom się "wygadać" i zamieszczała ich relacje pozostawiając charakterystyczny styl poszczególnych osób). 

Temat emigracji jest mi szczególnie bliski, bo na dobrą sprawę sama mogłabym spokojnie stać się jednym z rozdziałów tej książki. Jednym z najbardziej przełomowych momentów w moim życiu stał się ten, kiedy postanowiłam wyjechać do Londynu - różnica polegała na tym, że a) znałam język (i to całkiem dobrze, chociaż i tak nie uchroniło mnie to przed brutalnym zderzeniem z angielskim używanym na codzień, który naprawdę różnił się od tego, którego uczyłam się latami) oraz b) jechałam z kwotą odłożoną na czarną godzinę oraz wiedząc, że przynajmniej na początku mam się gdzie zatrzymać. Można powiedzieć, że miałam nieprawdopodobnego pecha do okoliczności (na jakieś 3 miesiące, które tam spędziłam, pewnie połowę przeleżałam w szpitalu) i równie wielkie szczęście do ludzi, których spotkałam na swojej drodze - począwszy od pracy, przez koleżankę, z którą się trzymałam, aż po ludzi (Polaków), z którymi mieszkałam (niestety za krótko!). Doceniam więc swoje doświadczenie, zwłaszcza w świetle przeczytanych właśnie "Angoli", bo będąc TAM sama również nasłuchałam się różnych historii - o ludziach, którzy mieszkali w Londynie od dobrych paru miesięcy i nadal nie potrafili dogadać się nawet w najprostszych kwestiach, robili zakupy wyłącznie w polskich sklepach kupując polskie produkty "bo po co mam próbować coś nowego" albo najtańsze konserwy i poza swoją trasą do i z pracy, nie widzieli dosłownie NIC (bo "szkoda pieniędzy"). 

Wracając do opisywanej przeze mnie książki, muszę powiedzieć, że gdybym przeczytała ją 10 lat temu, przed podjęciem decyzji o wyjeździe, nie jestem pewna, czy nie zmieniłabym zdania. Większość relacji bowiem jest po prostu dołująca - zarówno ze względu na głupotę (sorry, ale inaczej nie da się tego nazwać) niektórych, ale także na opis Anglików, którzy mentalnie i temperamentnie różnią się od nas jak dzień od nocy (nie wiem, czy najbardziej nie zabolała mnie właśnie ta podkreślana na każdym kroku obojętność i poczucie wyższości w stosunku do innych, a także mniej lub bardziej zawoalowany rasizm, co w sumie zaskakuje biorąc pod uwagę wielokulturowość tego kraju). Dla takiego anglofila jak ja, obraz przedstawiony przez Ewę Winnicką, jest równie ciekawy, co nieprzyjemny, zwłaszcza że przez dobre pół książki zmagałam się także ze wstydem za swoich własnych pobratymców. 

Oczywiście trzeba i warto pamiętać, że to jest tylko wycinek obrazka i nie można mierzyć tą samą miarą wszystkich (tak samo jak ja jestem wdzięczna, że nie zdarzyło mi się, żeby ktoś potraktował mnie jak "głupią Poleczkę, która przyjechała się dorobić") - myślę jednak, że warto poznać i taki obraz kraju, który wiele z nas ciągle idealizuje (ze mną włącznie), a także spojrzeć na nas samych przez pryzmat tytułowych Angoli - może wówczas przestaniemy się tak dziwić i oburzać stale powracającym pomysłom na ograniczenie napływu imigrantów z Polski... 

Tak czy inaczej - uważam, że to książka warta przeczytania, zwłaszcza jeśli ktoś miał podobne doświadczenia lub planuje stać się jednym z "polskich najeźdźców" :) 

A ja czaję się na wcześniejszą pozycję tej autorki, czyli "Londyńczyków" - ktoś może zna?  

wtorek, 23 grudnia 2014

Have yourself :)

Kochani! 

w przerwie pomiędzy pieczeniem ciasteczek i ćwiczeniem jogi, 
życzę Wam, abyście mogli spędzić te Święta dokładnie tak, jak lubicie najbardziej - 
bez presji, bez nerwów, 
za to z uśmiechem na twarzy, spokojem w sercu
i bliskimi osobami obok! 


A żeby mojej małej blogowej tradycji stało się zadość, jako bonus kolejna wersja przepięknej (choć smutnej) para-świątecznej piosenki, czyli RIVER (Joni Mitchel) w wykonaniu zespołu Travis: 


Do przeczytania wkrótce!

środa, 10 grudnia 2014

Chciałabym, chciała, czyli Wishlist vol. 6, wydanie świąteczne

Grudzień to ten miesiąc, kiedy wszyscy jak szaleni tworzą listy propozycji prezentowych ze wszystkich możliwych kategorii, a także swoich zachcianek. Ja nie będę gorsza :) Poza tym nic nie poradzę, że naprawdę uwielbiam oglądać takie zestawienia u innych - stanowią one niewyczerpane źródło inspiracji, a także zaspokajają (częściowo) moją ciekawość jeśli chodzi o zainteresowania i pasje osób, które lubię "podglądać" :) 

Sama też chętnie dzielę się swoimi zachciankami, bo po pierwsze jest to świetny sposób na sprawdzenie, na ile mocno coś utkwiło w mojej głowie, a po drugie - taki post sprawdza się również jako podpowiedź dla potencjalnych prezentodawców :)

Pokażę Wam więc, co więc mi się ostatnio marzy - może coś z tego wpadnie Wam w oko (chociaż jak mi ktoś podkupi matę do jogi, to będę Z Ł A ;)



1. Spersonalizowany kubek z napisem (cytatem ze Stinga): I don't drink coffee i take tea my dear

2. Nowa mata do jogi: http://www.jogasklep.pl/31,mata-kino-karma-tpe-malinowo-grafitowa-nowosc-w-polsce-!.html 

Przy okazji - jeśli ktoś z Was ćwiczy jogę i ma do polecenia jakąś super-hiper matę (grubszą niż 3 mm!), to odezwijcie się pls w komentarzach...

3. Książka Jadłonomia: http://www.wydawnictwodwiesiostry.pl/katalog/prod-jadlonomia.html

4. Torba, która już kiedyś się pojawiła w takim zestawieniu (co oznacza, że prędzej czy później się na nią skuszę, skoro nadal mi się podoba): http://pl.dawanda.com/product/44464710-Bucket-Bag---Szara#product_description

Drugą (wysuwającą się na prowadzenie) kandydatką jest to cudo (chwilowo nie do zdobycia): 
https://www.facebook.com/260089707433604/photos/a.276597932449448.58685.260089707433604/635759229866648/?type=1&theater

5. Etui na Kindla (teoretycznie na tablet, ale można zamówić na wymiar), również od przezdolnej dziewczyny z Anita się nudzi:
http://en.dawanda.com/product/72427199-tabletowka--filcowe-etui-na-tablet

6. I do kompletu kubek w filcowym kubraczku :)
http://pl.dawanda.com/product/72345471-Kubeczek-w-filcowym-kubraczku

Jak widać - Anita się nudzi zdominowała moje najnowsze zachciewajki :) 

7. Zawsze i w każdych ilościach herbata Pukka

8. Dywanik z Ikei, który mnie totalnie urzekł i już go widzę w mojej sypialni:
http://www.ikea.com/pl/pl/catalog/products/30229077/

9. Szminka MAC Plumful (idealny odcień na zimę!) - chodzę za nią od końca lata i ciągle szkoda mi $. Może kiedyś :)

10. Jeśli już jesteśmy przy kosmetykach, to marzy mi się także to masło do ciała z jabłkiem i lawendą od Zielonego Laboratorium:
http://www.zielonelaboratorium.pl/produkt/maslo-do-ciala

Pierwszym wyborem było lawendowe masło Mythos, ale bardzo ciężko znaleźć je stacjonarnie (nawet w miejscach, w których teoretycznie powinno być) i troszkę się przez to zniechęciłam. 

11. Były kubki, to niech będą i drewniano-skórzane podstawki od Czary z drewna:
https://www.facebook.com/pages/Czary-z-Drewna/284017244953398?fref=ts 

12. Dziergana szara pufa z Duki (z nią mam jak z torebką - w końcu BĘDZIE MOJA!)

13. Coś mnie najwyraźniej wzięło na filc w tym sezonie, bo marzę o tych butach z Zary lub takich z Topshop. Średnio zimowe, ale whatever :) 


Plus właściwie wszystko z poprzedniej listy (w poprzednim wpisie wspominałam, że ograniczam zakupy, prawda? oto dowód :)). Wcześniejsze edycje można znaleźć TU i TU i TU

Mam nadzieję, że też lubicie takie wpisy :) Mnie się one chyba nigdy nie znudzą :)  

wtorek, 9 grudnia 2014

Pięć małych radości

No i bach, znowu jestem. Bardzo staram się szukać w codziennym życiu drobiazgów, które sprawiają mi radość i myśleć pozytywnie. Dlatego też postanowiłam co jakiś czas robić takie mini-zestawienie, żeby mi te malutkie przyjemności nie umknęły w natłoku zajęć (Was też gorąco do tego zachęcam!).

Oto pięć rzeczy, które ostatnio mnie uszczęśliwiają:

1. Na nowo odkryta joga – staram się wygospodarować na nią chociaż kilkanaście minut prawie każdego dnia, ale zauważyłam, że najlepiej się czuję po mniej więcej godzinnej sesji. Ćwiczę w domu, a moimi ulubionymi trenerkami są Erin Motz i AdrieneMnie joga pomaga na wszystko – od bólu kręgosłupa (od długiego siedzenia przy biurku), przez chaos w mojej głowie i skłonności do rozdzielania włosa na czworo, aż po dolegliwości miesiączkowe. 

Do pełni szczęścia brakuje mi jedynie nowej, grubszej maty, bo ta którą mam już od kilkunastu (sic!) lat, ma tylko 3 mm i niestety moje posiniaczone kolana zaczynają coraz mocniej protestować :) 

2. Klimatyczne wieczory domowe – przy nastrojowych lampkach, zapachowych świeczkach, ulubionym kubku z herbatą i książką lub kilkoma odcinkami serialu. Już pewnie wspominałam, że jesienią i zimą zamieniam się w totalnego leniwca i ciężko mnie wyciągnąć na zewnątrz :)

3. Ciasteczka owsiane z suszonymi morelami. To moje niedawne odkrycie ze sklepu ze zdrową żywnością i przyznam się, że przy mojej przymusowej diecie antysłodyczowej (na większość składników i tak jestem uczulona), czasem po prostu MUSZĘ zjeść coś słodkiego i wówczas wspomniane ciasteczka sprawdzają się idealnie!

4. Zbliżające się Święta – bez względu na to, ile mam lat, w grudniu zawsze w głębi duszy czuję się totalnym dzieciakiem, który ekscytuje się zarówno przygotowywaniem prezentów dla innych, wymyślaniem tego, co sama chciałabym dostać oraz całą magiczną otoczką – kilka dni temu o mało nie popłakałam się z radości włączając płytę ze świątecznymi standardami! A w najbliższy weekend planuję ubrać choinkę i wpatrywać się w nią wieczorami podśpiewując "Let it snow, let it snow, let it snow!" 

5. Spotkania ze znajomymi – zawsze sprawiają mi wiele przyjemności, chociaż nie ukrywam, że czasem (patrz pkt 2) ciężko mnie na nie namówić – dlatego też w tym okresie najlepiej sprawdzają się tzw. domówki – i nie mówię tu o wielkich grupowych imprezach, tylko spotkaniach indywidualnych (lub w małych grupkach), przy winie / ginie z tonikiem / herbacie, niekończących się pogaduchach na wszelkie tematy, niezmordowanym plotkowaniu i śmiechu do bólu brzucha. Nawet kiedy wydaje mi się, że mam już dosyć ludzi i potrzebuję wyłącznie samotności, to po takich kilku godzinach w towarzystwie kogoś, przy kim mogę się totalnie wyluzować, czuję, że moje „akumulatorki socjalne” zostały na nowo naładowane.


A co Was ostatnio cieszy? 

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Kto stoi w miejscu, ten się cofa, czyli parę słów o zmianach.

Długo zastanawiałam się, czy tłumaczyć się z tego długaśnego przestoju (kolejnego!), czy też przemilczeć to i po prostu zamieścić nowy wpis. Uznałam jednak, że winna Wam jestem choćby kilka słów wyjaśnienia.

Sytuacja wygląda tak, że w obecnym momencie sama jeszcze nie wiem, jaka będzie przyszłość tego miejsca. Jednego jestem pewna - na pewno czekają je zmiany – być może nawet tak rewolucyjne, jak całkowite zamknięcie tego bloga i start w zupełnie nowym miejscu, a może skończy się na jakichś mniej lub bardziej drastycznych poprawkach i kontynuacji tutejszej przygody. Moje życie się zmienia (ostatnio wprawdzie może nie do końca w sposób, jaki mnie zadowala, ale cóż…), wraz z nim zmieniam się i ja, więc siłą rzeczy blog także nie może pozostawać ślepy i głuchy na te sygnały. Z pewnością nie jestem już tą samą dziewczyną, która rozpoczynała swoją radosną przygodę tutaj kilka lat temu – ba, właściwie biorąc pod uwagę mój wiek, w ogóle nie jestem już „dziewczyną” :) 

Z drugiej strony, niektóre rzeczy na pewno nie straciły swojej aktualności, nadal interesuje mnie kino (chociaż przyznam się, że od dobrych paru miesięcy mam takie zaległości, że wstyd się przyznać), dużo czytam i bardzo chciałabym się z Wami podzielić niektórymi tytułami.


Jeśli chodzi o zakupy (głównie kosmetyczne), tu chyba widać największą zmianę (która zachodziła etapami i do pewnego stopnia można było ją obserwować na blogu) – zdecydowanie poruszam się w kierunku tak modnego obecnie minimalizmu. Miały na to wpływ różne czynniki, począwszy od związanych z moją nietolerancją pokarmową (o której szerzej pisałam jakiś czas temu) problemów skórnych, aż po finanse. Dlatego pewnie w nowej odsłonie takie wpisy pojawiałyby się jedynie sporadycznie. To dotyczy większości grup produktowych – zarówno kosmetyków, ubrań, jak i innych „gadżetów” – ze wszystkich sił staram się bowiem ograniczyć do tego, co już posiadam, wykorzystywania zapasów i / lub wybijania sobie z głowy kolejnych zachcianek :) Z różnym skutkiem, to oczywiste, ale wydaje mi się, że stopniowo udaje mi się wypracować coś w rodzaju względnej równowagi i przestaję się nerwowo miotać w poszukiwaniu ciągle czegoś nowego, lepszego (co też dobrze robi mi na psychikę, swoją drogą).


Nie ukrywam, że bardzo ważne są dla mnie obecnie kwestie odżywiania – ponieważ w moim przypadku sposób mojego jedzenia bezpośrednio (i prawie natychmiast) uwidacznia się w stanie mojej skóry, nie da się tego oszukać, ani w żaden sposób „obejść” – no nie ma bata… Nie oznacza to, że teraz stanę się jakąś szaloną fit-blogerką, ale nie wykluczam, że takie elementy też się tu znajdą. Co do aktywności fizycznej, to po wielu latach przerwy i szukania mniej lub bardziej na oślep, na nowo odkryłam jogę. Właściwie to zawsze wiedziałam, że to jest najbliższa mi dziedzina, ale z jakiegoś powodu usilnie starałam się znaleźć też coś „żywszego”. No i ostatecznie w ciągu ostatnich kilku miesięcy doszłam do wniosku, że połączenie pilates, rozciągania i hatha jogi daje w moim przypadku najlepsze efekty – zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Moje ciało na pewno jest mi wdzięczne (co widać!).



Żebyście jednak nie czuli się tak całkiem skonfundowani nadchodzącymi zmianami i porzuceni na dobre, następny post (obiecuję, że wrzucę go jeszcze w tym tygodniu, a nie za kolejne 2 miesiące!) będzie na przekór o moich życzeniach okołoświątecznych (bo jednak do takiej całkowitej życiowej minimalistki to mi jeszcze bardzo daleko)...
Nie wiem, ile z nich uda mi się zrealizować, ale w końcu marzenia nic nie kosztują...
Planuję też napisać o "Głaskologii" Miłosza Brzezińskiego, którą przeczytałam z ogromnym zainteresowaniem i od tej pory polecam wszystkim znajomym :)



Do zobaczenia wkrótce, moi mili!

PS Wszystkie zdjęcia z tego posta, są na moim regularnie uaktualnianym IG.

niedziela, 5 października 2014

Filmowe jesienne poprawiacze humoru

Pewnie większość z Was ma swój własny zestaw poprawiaczy humoru, które przydają się zwłaszcza, kiedy za oknem jest ciemno, zimno, hula wiatr i leje deszcz (wprawdzie akurat teraz mamy przepiękne babie lato, ale jak wiadomo, wszystko może się zmienić, więc uznajmy, że to taki post profilaktyczny :)) 

Ja postanowiłam zabezpieczyć się zawczasu i mój zestaw awaryjny (odpowiednik jedzeniowego "comfort food") już czeka w pogotowiu! 

A składają się nań m.in. tytuły, które widzicie poniżej. Jak widać, przeważa mój ulubiony brzydal Woody Allen, zastanawiałam się jeszcze nad umieszczeniem w tej grupie mojego ukochanego "Września", ale jednak stwierdziłam, że jest on nieco za smutny jak na poprawiacz humoru. Ostatecznie więc zostały filmy, które widziałam wprawdzie już nieskończoną ilość razy ("You've got mail" ostatni raz wczoraj :)) ale do których wracam za każdym razem z taką samą przyjemnością. 


Na zdjęciu mamy:

"Mężów i żony" W.A. - podobnie jak "Hanna i jej siostry" oraz "Annie Hall" - ten film nie jest tak naprawdę komedią sensu stricto, ale wszystkie są tak cudownie nostalgiczne i urocze, że jeśli ktoś jeszcze ich nie zna, to szczerze zachęcam do zapoznania się z nimi - jesienne wieczory są jak znalazł na takie historie! 
A Annie Hall to jedna z moich ulubionych postaci fikcyjnych ever. Niedawno zamówiłam sobie nawet spersonalizowany kubek będący nawiązaniem do filmu (kto widział, ten doskonale wie, o co chodzi z tym tekstem :)) 


"Tajemnica morderstwa na Manhattanie" z kolei to, moim zdaniem, jedna z tych niedocenianych perełek, które są jednocześnie autentycznie zabawne i niegłupie! A duet Woody - Diane Keaton w tej odsłonie to dla mnie mistrzostwo świata!  

No i na koniec zostawiłam swoje dwie ukochane komedie romantyczne (ogólnie nie jestem wielką fanką tego gatunku, choć, rzecz jasna, zdarzają się wyjątki) - "Kiedy Harry poznał Sally" oraz "Masz wiadomość". Myślę, że gdybym miała wybrać (z lufą pistoletu przystawioną do czoła) kilka swoich absolutnie ulubionych filmów, to w zależności od ostatecznej długości listy, co najmniej jeden z tych dwóch tytułów znalazłby się na niej. 
Powiem jedno - U W I E L B I A M je! Uwielbiam obie postaci grane przez Meg Ryan, a jeśli ktoś po obejrzeniu YGM nie zakocha się z miejsca w Nowym Jorku, to znaczy, że jest dziwny :) 
Dodatkowym bonusem są cudowne soundtracki do obu komedii - każda płyta świetnie komponuje się z jesienną aurą (zarówno tą słoneczną i piękną, jak i nieco bardziej szaroburą):
Ten kawałek np. już zawsze będzie mi się kojarzyć z początkiem jesieni w NY:


A tu Harry Connick Jr z "Kiedy Harry poznał Sally":


Jeśli też macie takie swoje ulubione zestawy, do których wracacie kiedy jest Wam źle (albo po prostu kiedy przychodzi jesień), podzielcie się tytułami w komentarzach - zawsze chętnie podglądam takie listy u innych :)

wtorek, 16 września 2014

Moje lektury - lista "do przeczytania"

O tym, co czytam obecnie i przeczytałam niedawno, napiszę być może za jakiś czas - moje zainteresowania nadal obracają się głównie wokół kryminałów i thrillerów (przy okazji - odkryłam nową krwawą serię, w którą się strasznie wciągnęłam - parę słów o niej poniżej) oraz książek luźniej lub ciaśniej powiązanych z samorozwojem i /lub kryminologią/psychologią/socjologią. 

Dziś natomiast pokażę Wam parę tytułów, które wskoczyły na moją listę "do przeczytania" - odkąd mam Kindle (pisałam o nim więcej TUTAJ), znacznie łatwiej mi przychodzi tworzenie planów czytelniczych oraz zestawień tematycznych - pomijam już fakt, że zakupy również przychodzą o wiele łatwiej (żeby nie powiedzieć - za łatwo - damn you, one-click option!) :) Żeby trochę ułatwić sobie zadanie, tworzę sobie specjalny katalog "do przeczytania w ..." (zmienia się tylko nazwa miesiąca) i tam wrzucam te pozycje, z którymi chciałabym zapoznać się w pierwszej kolejności. Oczywiście (o czym piszę też poniżej) ta nazwa jest totalnie umowna i to, że akurat w chwili obecnej widnieje tam "September" nie znaczy wcale, że za dwa tygodnie stan listy zmieni się diametralnie :)

Jeśli ktoś jeszcze nie zna, to polecam serwis lubimy czytać - dla mnie to nieskończona kopalnia inspiracji książkowych i przy okazji miejsce, gdzie aktualizuję stan swoich lektur. Ci, którzy lubią takie czytelnicze podglądactwo, mogą mnie znaleźć tutaj: 
A na mojej aktualnej liście do przeczytania, znajdują się takie tytuły jak:




Oczywiście troszkę "oszukuję", bo jestem w trakcie lektury dwóch pierwszych pozycji - przy okazji odkryłam, że "Puls" Johna Lutza to 7, a nie tak jak wpisałam 6 część serii z Frankiem Quinnem (dobrze wiedzieć). I tak, to jest właśnie ta nowa seria, o której wspomniałam na początku wpisu - od razu uprzedzam, że na polski przetłumaczono niektóre części (i to tradycyjnie - w kolejności od czapy, zawsze zastanawia mnie, kto i na jakiej podstawie decyduje o takim, a nie innym wyborze tomów serii do tłumaczenia - mam wrażenie, że odpowiedzialna jest za to ta sama tajemnicza grupa, która tłumaczy tytuły filmów na polski :)). Całość czyta się bardzo dobrze, chociaż opisy niektórych zbrodni są naprawdę okrutne (a pisze to osoba "zaprawiona" w tego typu lekturach!).  

  • Pułapki myślenia Daniela Kahnemana to jedna z tych lektur, do których ciągnie mnie zawsze i nieustannie - o tym, jak działa nasz mózg, jak w myśleniu "chodzimy na skróty", w jaki sposób kojarzymy rzeczy etc. Książka wymaga skupienia, więc siłą rzeczy jej czytanie idzie mi wolno (zdecydowanie łatwiej przyswajam opisy kolejnych krwawych morderstw - chociaż przyznam się, że często podczas porannej podróży autobusem trochę mi się robi przy nich słabo). 
  • Głaskologia Miłosza Brzezińskiego - podtytuł "Faktyczne reguły motywowania i rozumienia motywacji" mówi sporo o treści, podobnie jak bardzo entuzjastyczne recenzje. Kusiła mnie ta książka od dawna, kupiłam ją jakiś czas temu i ...kompletnie o niej zapomniałam - teraz wskoczyła na listę do przeczytania. Zobaczymy. 
  • Mastermind. How to Think Like Sherlock Holmes - Marii Kunnikovej - nie wiem, czy można nauczyć się sztuki dedukcji, ale uwielbiam postać słynnego detektywa, więc z przyjemnością poczytam o sposobach na efektywniejsze wykorzystanie mojego mózgu tak, aby wyćwiczyć swoją percepcję. 
  • Grain Brain - David Perlmutter - znowu wielemówiący podtytuł - "The Surprising Truth about Wheat, Carbs and Sugar - Your Brain's Silent Killers" - z tego, co zdążyłam się zorientować, to bardzo popularna pozycja, ale jednocześnie trochę za bardzo "podjeżdża" mi takim wszechwiedzącym mentorstwem - być może się mylę (i właśnie aby się o tym naocznie przekonać, chcę ją przeczytać) - tak czy inaczej, wszelkie książki o odżywianiu i jego wpływie na nasze zdrowie i życie, są u mnie na liście zainteresowań (choćby ze względu na to, co opisywałam w TYM wpisie). 
  • No i w końcu coś, co mnie kusi najbardziej, czyli Teoria zła. O empatii i genezie okrucieństwa - Simona Barona-Cohena - nie raz pisałam już, że fascynuje mnie ludzki umysł, a zwłaszcza to, skąd bierze się ludzkie okrucieństwo - wprawdzie dość krytyczne opinie na temat tej książki trochę studzą mój zapał, ale i tak chętnie poczytam o różnych badaniach nt empatii i tego, skąd biorą się psychopaci. 

Kontynuując myśl rozpoczętą powyżej - to nie tak, że tworząc listę pozbawiam się tym samym swobody w wyborze kolejnego tytułu - do folderu "to read in September" wrzucam po prostu te tytuły, które chciałabym przeczytać w miarę niedługo, bo w przepastnym gąszczu posiadanych przeze mnie książek, łatwo mi się zagubić.

Wcale nie jest też powiedziane, że skoro coś jest na liście "to read in September", faktycznie zostanie przeczytane w owym wrześniu - niektóre tytuły swobodnie sobie przeskakują z miesiąca na miesiąc, zamieniając się miejscami z innymi pozycjami, które trafiają na listę całkiem spontanicznie - nigdy nie zapominam, że czytanie ma sprawiać mi przyjemność i dlatego nie zamierzam się do niczego zmuszać - jeśli nie mam w danym miesiącu ochoty na poważniejsze opracowania, pozostaję przy thrillerach bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Podobnie mam z książkami, które mnie nie wciągają - porzucam je bez litości - tak miałam np ze "Ślubną suknią" Pierre'a Lamaitre'a, która kompletnie mi nie "podeszła" - być może kiedyś do niej wrócę, ale póki co główna bohaterka tak mnie rozdrażniła, że nie sądzę, żeby prędko to nastąpiło.

A wybór konkretnego tytułu i tak zawsze zależy od wielu czynników, w tym mojego nastroju, pogody za oknem, tego w jakim języku mam akurat chęć czytać (zauważyłam np już dawno, że kryminały i thrillery z reguły o wiele lepiej czyta mi się po angielsku, dlatego poza sytuacjami, kiedy wygrywa moje lenistwo, staram się jednak w ten sposób utrzymywać regularny kontakt z tym językiem), a także na jaki gatunek mam ochotę.

Zazwyczaj zresztą czytam "jednocześnie" kilka pozycji - nie dosłownie oczywiście, ale dopasowując daną książkę do powyższych czynników i swobodnie przeskakując z tytułu na tytuł - to jeden z powodów mojego uwielbienia dla Kindla! 

A Wy co teraz czytacie? Polećcie mi coś ciekawego, nieważne z jakiej kategorii - czasem fajnie jest w ten sposób odkryć jakiś zupełnie nieoczekiwany tytuł :) 

czwartek, 11 września 2014

Chciałabym, chciała czyli Wishlist vol.5 + mini jesienne uzupełnienie szafy

Żeby nie zrobiło się zbyt monotonnie (zwłaszcza, że sądząc po znaczącej ciszy w komentarzach, chyba Was przeraziłam wpisem o mojej diecie :)), w międzyczasie podzielę się z Wami paroma rzeczami, które mam na swojej aktualnej mini-wishliście. Sama bardzo lubię oglądać czyjeś zestawienia tego typu (poprzednie "edycje" możecie znaleźć m.in. TUTAJ, TU i TU), bo często w ten sposób odkrywam coś, o czym nie miałam pojęcia, a co bardzo przemawia do mojej estetyki. A może tym razem któryś ze znalezionych przeze mnie drobiazgów spodoba się komuś z Was :)

Co do tej konkretnej listy, to nie ukrywam, że ucieszyłabym się bardzo, gdyby udało mi się zrealizować wszystkie zachcianki, bo mimo że niekoniecznie są to rzeczy niezbędne do życia, to pewnie okazałyby się całkiem przydatne (i przyjemne w użytkowaniu).

A jeśli ktoś się zastanawia jak robienie takich chciejlist ma się do mojego wpisu o ograniczaniu rzeczy - to już od dawna uważam, że tego typu zestawienia to świetny pomysł - pozwalają bowiem uporządkować w głowie to, co po niej chodzi; ja osobiście wykorzystuję je także jako swoisty test ogniowy - jeśli po jakimś czasie ciągle i niezmiennie marzę o tym, co się tam znajduje, oznacza to, że faktycznie zakup będzie udany. Jeśli natomiast po miesiącu stwierdzam, że jednak serce nie bije mi mocniej na widok tego, co zamieściłam, wiem, że mogę spokojnie odpuścić i kombinować dalej :) 

Na najnowszej liście właściwie nie ma żadnych sezonowych rzeczy (chyba, że uznamy za takie box filmowy oraz książkę) - wynika to z tego, że w międzyczasie uzupełniłam moje braki garderobiane (kapelusz i botki - zdjęcie na samym dole posta). Do pełni ubraniowego szczęścia brakuje mi jedynie czarnego klasycznego swetra z golfem (najlepiej z kaszmiru lub przynajmniej innej miłej w dotyku wełny, ale nie akrylu!) oraz czarnego obszernego rozpinanego kardiganu (warunek składowy jw). Pozostałe przedmioty są jak najbardziej całoroczne i uniwersalne.



1. Książka Agnieszki Maciąg "Smak miłości" - to właściwie żadna nowość, ale trzeci tom z bardzo lubianego przeze mnie cyklu. Pozostałe dwie części mam i chętnie do nich zaglądam, zresztą cały światopogląd pani Agnieszki jest mi wyjątkowo bliski, więc jestem przekonana, że to będzie równie przyjemna i pouczająca lektura. Nie wiem, jak będzie ze stosowaniem przepisów w moim przypadku (patrz wpis o pokarmowych alergiach, ale uczę się dopasowywać ciekawe potrawy do moich ograniczeń, więc może nie będzie źle).

2. Koszulka od MeWant<3 z napisem "I speak fluent sarcasm" (lub ewentualnie z karmiczną groźbą - "What goes around, comes back around"), bo po prostu do mnie pasuje :)

3. Kolejnej pozycji nawet nie powinnam komentować (obawiam się, że pod tym względem jestem niereformowalna i po prostu przestałam z tym walczyć :)) - powiem w ten sposób - nowy sezon = nowy kubek (lub więcej). Ten jest z napisem Stay simple od Magic Mug - wczoraj odebrałam spersonalizowany kubek od projektantki (który można zobaczyć tutaj: http://instagram.com/p/sxLXrNNk-d/?modal=true ) i tak mi się podoba, że z kolejnego też na pewno będę zadowolona. Hasło ze zdjęcia bardzo do mnie bardzo przemawia i chcę mieć je często przed oczami, żeby mi nie umknęło w natłoku spraw. Wprawdzie żadnego z dwóch kubków z poprzedniej listy nadal nie udało mi się nabyć, ale nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa - zarówno dmuchawce (chwilowo niedostępne), jak i jugandmug z napisem Drama Queen prędzej czy później będą moje! A to, gdzie będę je wszystkie upychać, to naprawdę nie jest w tej chwili najważniejsze, kochany Tatku :P

4. Kolczyki z białego złota Apart - nie muszą być konkretnie TE, chociaż przyznaję, że szalenie mi się podobają i idealnie odzwierciedlają mój styl - są eleganckie, klasyczne, subtelne i kobiece. Po prostu piękne.

5. Zegarek Daniel Wellington lub ten ze zdjęcia, od Olivii Burton.... To takie połączenie klasycznej elegancji z minimalizmem i praktycznością - nie wiem, czy moje poszukiwanie takich dodatków oznacza większą dojrzałość, ale z całą pewnością to jakieś +100 punktów do pewności siebie :) No i nie ukrywam, że już od dawna staram się wprowadzać w życie zasadę kupowania rzeczy niesezonowych - czyli takich, które nie wyjdą z mody i nie zepsują się po roku, ale będą służyły mi przez dłuższy czas.

6. I w końcu last but not least coś, na widok czegoś dosłownie zapiszczałam jak tylko się dowiedziałam, że się pojawiło w Amazonie - specjalny set blue-ray z moim serialem nr 1 wszechczasów, czyli Twin Peaks - The Entire Mystery - absolutna gratka dla fanów, w skład której wchodzi oczywiście pełny serial (tym razem w wersji HD i wierzcie mi, widać różnicę!), prequel Fire Walk With Me, mnóstwo dodatków, a przede wszystkim - ponad 90 minut wyciętych scen z tego filmu. Nie potrafię wyjaśnić, co ten serial ma w sobie takiego, ale jedno jest pewne - obejrzawszy go pierwszy raz jako nastolatka (niemalże przyklejona do telewizora), a potem, po wielu wielu latach odtworzywszy te emocje już jako dorosła kobieta, nadal jestem zafascynowana zarówno nim, jak i moimi ukochanymi postaciami (duet Audrey Horne - agent Cooper jest nie do podrobienia!) - o czym zresztą powstał kiedyś oddzielny wpis :)  

A jako bonus wrzucam zdjęcie mojego nowego kapelusza z H&M (100% wełny!), który tej jesieni będzie zdobił moją głowę (HOWDY!) oraz nowych (właściwie już nie takich nowych, bo się zdążyliśmy dotrzeć w międzyczasie) botków. Buty są z zamszu i skóry i były w wiosennej (chyba) kolekcji Bershki.


A jak tam Wasze jesienne wishlisty? Polujecie na coś? A może wpadło Wam w oko coś, co zamieściłam u siebie? Napiszcie w komentarzach! 

poniedziałek, 8 września 2014

W zgodzie ze sobą cz.2

Tak naprawdę to poprzednio (w pierwszej części wpisu powrotnego) trochę rozminęłam się z prawdą pisząc, że porządki ubraniowe były początkiem mojej mini rewolucji – de facto zaczęła się ona znacznie wcześniej, nie do końca z mojej woli. 

Dziś opowiem Wam o tym, jak to jest być alergikiem...


Cz.2. Dieta


Zawsze miałam wrażliwą skórę, która w zależności od różnych czynników kaprysiła mniej lub bardziej - do tego byłam właściwie przyzwyczajona, dopasowując do tego całą pielęgnację i (na ogół) nie eksperymentując zanadto z kosmetykami.

Sytuacja jednak zmieniła się dość radykalnie jakoś w drugiej połowie 2013 roku, kiedy mój organizm zaczął dawać mi niepokojące sygnały w formie ostrych reakcji alergicznych na różne produkty pokarmowe. Bez wdawania się w ponure szczegóły, napiszę w skrócie, że długo trwało zanim doszłam do tego, KTÓRE konkretnie produkty wywołują u mnie objawy AZS (Atopowego Zapalenia Skóry), bo ostatecznie okazało się, że cierpię na nietolerancję pokarmową (różnica jest zasadnicza – moja reakcja pojawia się po kilkunastu godzinach od zjedzenia alergenu, a przywrócenie skóry do normalności trwa bardzo długo). Brzmiało to jak wyrok i wierzcie mi, że trochę tak było. 

Co do tego, SKĄD się wzięła u mnie nagle nietolerancja pokarmowa, zdania są podzielone. Przeważa jednak teoria, że intensywny i długotrwały stres "obudził" jakiś felerny gen, który do tej pory był nieaktywny - no i tym samym uruchomił taką, a nie inną reakcję łańcuchową. Jaki z tego morał dla Was, drodzy czytelnicy? Czym prędzej znajdźcie swój własny sposób na opanowanie stresu, jeśli nie chcecie ryzykować, że skończycie jak niżej podpisana...Wiem, że znacznie łatwiej to powiedzieć, niż zrobić, ale wierzcie mi, że nie chcielibyście znaleźć się w mojej sytuacji sprzed kilku(nastu) miesięcy. 

Moja lista zakazanych produktów nie jest krótka i znajdują się na niej m.in.:

- wszystkie produkty mleczne – zarówno krowie, jak i kozie (bo to nie tylko nietolerancja laktozy, ale po prostu wszystkiego, co wytwarzane jest z mleka, czyli także jogurtów, czy serów), 
- pszenica, żyto, 
- wszystkie orzechy i migdały, 
- kakao, 
- jajka kurze, 
- cebula, 
- papryka, 
- kalafior, 
- agrest 
- mięso kurze
- łosoś.

Nie wiem, czy o czymś nie zapomniałam, ale generalnie to, co wymieniłam powyżej, daje już pewien pogląd na to, jak może obecnie wyglądać moja dieta.

Przez te 11 miesięcy (lub dłużej, bo szczerze mówiąc nie pamiętam dokładnie kiedy to się zaczęło) przeszłam długą drogę – oczywiście wielokrotnie zdarzały się sytuacje, kiedy wydawało mi się, że jem już wyłącznie „bezpieczne” rzeczy, a moja skóra zaczynała szaleć (w dodatku dało się również zauważyć prawidłowość, że w okresach wzmożonego stresu, reakcje były gwałtowniejsze i dłużej się utrzymywały) – to dopiero było deprymujące! Wierzcie mi, że czasem niewiele brakowało, żebym na widok JAKIEGOKOLWIEK jedzenia zaczynała uciekać w drugą stronę – naprawdę bałam się wziąć do ust cokolwiek. Ciężko było mi planować cokolwiek nie wiedząc, czy za kilkanaście godzin będę w ogóle w stanie wyjść do ludzi - a w najostrzejszym stadium nie pomagał nawet najlepiej kryjący podkład, bo wszystko po prostu pękało mi na twarzy - możecie sobie wyobrazić jak coś takiego działało na psychikę, a z kolei dodatkowe nerwy też nie pomagały - i kółko się zamykało...

No, dobra – skupmy się jednak na pozytywach. 


Teraz, po kilku miesiącach ciężkiej walki mogę zaryzykować stwierdzenie, że da się te dodatkowe komplikacje przeżyć, a tak naprawdę mój nowy sposób odżywiania jest jakieś 500 razy zdrowszy niż wcześniejszy (choć muszę powiedzieć, że poza jakimiś drobnymi grzeszkami, nie odżywiałam się wcale źle albo niezdrowo).

Niestety muszę też podkreślić, że bycie na specjalnej diecie, kiedy w większość produktów trzeba zaopatrywać się w sklepach ze zdrową żywnością, nie jest tanie, poza tym musiałam (zarówno ja, jak i cała moja rodzina) wyrobić w sobie nawyk DOKŁADNEGO CZYTANIA ETYKIET (nieraz zdarzyło się nam, zwłaszcza na początku kupić np. humus, który okazywał się owszem humusem, ale z dodatkiem czegoś, co wywołało u mnie uczulenie), ale teraz mogę powiedzieć, że mam w końcu pewność, że wiem co jem J

Dużo składników, głównie świeżych warzyw i owoców kupuję na zaufanym bazarze, staram się jeść sezonowo – sprawdzam sobie po prostu, co aktualnie owocuje i wokół tego tworzę jadłospis. Obecnie np jem dużo jabłek (polskich!), pomidorów (głównie malinowych), cukinii, czyli produktów, które są na tyle uniwersalne, że można z nich zrobić wiele rzeczy.

Polubiłam wszelkie kasze (w tym przede wszystkim gryczaną, która ma dużo żelaza i magnezu oraz jaglaną), zawsze mam pod ręką brązowy ryż, który jest świetną bazą pod wszelkiego rodzaju warzywne mieszanki, a na nadchodzącą jesień i zimę planuję jedzenie dużych ilości owsianki na ciepło. Ponieważ jednym z nielicznych zbóż tolerowanych przez mój organizm jest orkisz, kupuję makaron orkiszowy (co jest dla mnie wielką ulgą, bo uwielbiam makarony!). Orkiszowa mąka jest także niezbędna przy wypiekach (patrz poniżej uwaga o pizzy oraz cieście clafoutis). 

Jak widać – nie jest ze mną tak źle, bo na ogół pierwsza reakcja kogoś, komu wspominam o moich problemach żywieniowych jest taka: „o matko! To co Ty w ogóle jesz?! Możesz jeść COKOLWIEK?!”. Sami widzicie, że mogę J Jasne, że brakuje mi niektórych składników – najbardziej chyba ubolewam nad orzechami i kakao, bo to eliminuje 99% wszelkich słodyczy – ale zapewniam, że tak też da się żyć.

Jeden z dwóch rodzajów batoników, które mogę jeść (ale dawkuję je sobie bardzo oszczędnie, traktując je raczej jako "rezerwę" niż faktyczną potrzebę)

Na tzw. „czarną godzinę” mam zachomikowane kokosowe batoniki z owocami (które są piekielnie drogie, ale robią swoje, czyli zaspokajają moją potrzebę słodkości), albo przygotowuję na szybko kolejną wersję clafoutis (przepis podawałam Wam TUTAJ) – zmieniając tylko bazowe owoce (aktualnie moją ulubioną wersją jest śliwkowe - z węgierkami - pycha!).

Clafoutis wersja jesienna, z węgierkami i mlekiem kokosowym. Niebo w gębie! 

Przetestowałam na sobie dobre dla alergików jajka perliczki (ciężkie do dostania i też nietanie, ale w smaku bardzo podobne do kurzych i w dodatku mające więcej składników odżywczych!), zawsze w lodówce mam swoje ulubione ryżowe „mleko” waniliowe (lub wzbogacone wapniem) do kawy i owsianki, wszystko smażę (jeśli w ogóle muszę smażyć) na oleju kokosowym i jem chleb bez drożdży i mąki i wiecie co – czuję się świetnie! 

Do tego regularnie piję kisiel z siemienia lnianego (mój patent to wymieszanie go z łyżeczką normalnego kisielu, żeby nadać mu trochę smaku) i tyle. Potrawy doprawiam ziołami (najlepsze są oczywiście te ze sklepów bio, które nie mają dodawanych żadnych "ulepszaczy"), o mojej słabości do ziołowych i zielonych herbat kiedyś pisałam (może niedługo pokuszę się o jakąś aktualizację), zacieśniłam więzi ze szpinakiem i jarmużem J

Mój jadłospis nie jest może bardzo wyrafinowany, bo siłą rzeczy większość potraw jest prosta w przygotowaniu, ale za to wiem, że nie muszę się ograniczać ilościowo ani liczyć kalorii.

Wiosną i latem przygotowywałam sporo koktajli (w tej formie np jestem w stanie przyswoić duże ilości natki pietruszki, której normalnie nie cierpię), teraz kiedy robi się już chłodniej, przerzucam się powoli na rozgrzewające zupy (np z dyni lub soczewicy). 

Tak naprawdę jedynym minusem (poza finansami) takiego sposobu odżywiania jest ograniczenie wyjść „na miasto” – niestety, ale większość restauracji kompletnie nie jest przystosowana do jakichkolwiek nietypowych próśb, nie mówiąc o tym, że często nie można nawet doprosić się precyzyjnej INFORMACJI na temat dokładnego składu danej potrawy. Mój sposób jest więc o tyle skuteczny, co drastyczny – po prostu przestałam jadać na mieście, a jeśli wiem, że wrócę do domu później niż zwykle, zabieram ze sobą uniwersalne wafle ryżowe, które nie raz uratowały mi już skórę J 

Raz na jakiś czas postaram się wrzucić tutaj przepis na coś, co jadam – może komuś się przyda. O przepysznym Clafoutis już wspominałam. A żeby nie było, że jestem jakaś super biedna, to przyznam się, że pizzę na cieście orkiszowym mam opanowaną i ostatnio odkryłam nawet wegański „ser”, który naprawdę smakuje jak ser!

Tadam - wegańska, orkiszowa pizza (z reguły na wierzch idzie jeszcze świeża rukola)! 

Jeśli ktoś z Was jest zainteresowany rozwinięciem wątku jedzeniowego, dajcie znać w komentarzach, czy chcecie np, żebym pokazała Wam konkretne produkty, które kupuję i polecam etc. 

A kolejna część moich "popowrotnych zwierzeń" będzie prawdopodobnie dotyczyła czegoś, co najogólniej zalicza się do „rozwoju osobistego”, zainteresowań oraz moich życiowych przemyśleń. Pojawi się pewnie także jesienna odsłona serialowo-książkowa :)

Mam nadzieję, że jeszcze Was nie zanudziłam! Jak widać - dłuższe przerwy w blogowaniu sprawiają, że potem wracam z nowymi siłami! :) 

piątek, 5 września 2014

W zgodzie ze sobą cz.1

Mili moi, nie wiem, czy ten wpis będzie oznaczał mój powrót na dobre, ale ponieważ myślę o Was i o tym miejscu całkiem intensywnie, doszłam do wniosku, że jestem gotowa na opowiedzenie Wam o zmianach, jakie zaszły (i nadal zachodzą) w moim życiu. I nie, nie mam na myśli tutaj zmiany stanu cywilnego, ciąży etc., choć  sama widzę, że wiele z czytanych / obserwowanych przeze mnie blogerek przechodzi obecnie przez te etapy J

* minimalizm*


Początkowo miałam zamiar napisać o minimalizmie, bo to takie modne hasło – wszyscy dookoła nagle stają się minimalistami i zaczynają pozbywać się niemal wszystkiego w swoim zasięgu, dążąc do pustej przestrzeni i nie bardzo zastanawiając się nawet nad tym, czy to faktycznie ma sens w ich przypadku. Od siebie powiem więc tak – minimalizm jako idea jest mi bliski, nawet bardzo – podoba mi się ten dosłowny i symboliczny ład zarówno w otaczających nas miejscach, jak i naszym wnętrzu. Także wiele z miejsc w sieci, odwiedzanych przeze mnie regularnie, ma z nim coś (lub wiele) wspólnego, inspirując mnie i motywując do zmian. Ale. No właśnie – ale. Ja minimalistką nie będę nigdy, z takiego powodu, że jest to kompletnie sprzeczne z moją naturą chomika J Musiałabym toczyć ze sobą wieczną walkę, którą i tak przegrałabym po jakimś czasie, a to z kolei sprawiłoby że czułabym się winna/podirytowana/niezrealizowana. Dlatego zamiast dążyć do nierealnego celu, postanowiłam dopasować pewne zasady do własnego życia tak, żebym nie czuła, że robię coś wbrew sobie, „bo tak będzie dobrze”. 

Najogólniej, po długim czasie wewnętrznego miotania się, chyba (oby!) osiągnęłam wreszcie stan, w którym jestem w miarę zadowolona z tego, co mam oraz z tego, kim jestem. Nie twierdzę, że nagle stałam się oazą spokoju i nic mnie nie denerwuje, bo nad tym muszę ostro cały czas pracować, ale na pewno jest lepiej niż było jeszcze kilka miesięcy temu. Nadal są w moim życiu elementy wymagające zmian (stała praca, życie prywatne i zdrowie), ale wiele wskazuje na to, że droga, na której jestem, prowadzi mnie we właściwym kierunku (jeszcze parę takich natchnionych stwierdzeń i zmienię nazwę bloga na Jo-lama).  

Najprościej będzie ująć to  punktach. I podzielić na części, bo nie mam sumienia zawalać Was taką ilością tekstu na jeden raz. Here we go. Zaczniemy banalnie.

Część 1. Szafa


Najpierw wyznanie, bo nie wszyscy tutaj znają mnie osobiście, a na blogu do tej pory niespecjalnie często dzieliłam się moimi słabościami – otóż jestem maniakiem ubraniowym (nie tylko ubraniowym, ale do tego będziemy dochodzić stopniowo, żebyście mi stąd nie uciekli wszyscy naraz). Serio. Mam w mieszkaniu DWIE WIELKIE szafy, które przez długi czas były dosłownie zawalone wszystkim – przede wszystkim mnóstwem ciuchów, kupowanych przeze mnie kompulsywnie, takich z odzysku, odziedziczonych po mamie, a nawet takich, które pamiętały jeszcze czasy mojego liceum (SIC!). 

Strasznie ciężko jest mi rozstać się z czymś, co było ze mną od lat, bo zawsze mam z tyłu głowy myśl „na pewno jak tylko się tego pozbędę, wróci na to moda/zmieni się mój styl i będę żałowała”. Pewnie niejedna z Was dobrze zna ten głos J No więc powiem Wam tak – ani razu nie zdarzyła mi się taka sytuacja. Serio. ANI RAZU. 

Dlatego pewnego pięknego dnia postanowiłam rozprawić się na dobre ze swoim wewnętrznym zbieraczem. No, dobra – nie był to jeden dzień, bo akcję odgruzowywania podzieliłam sobie na trzy weekendy (żeby się nie zniechęcić i nie rzucić wszystkiego w cholerę w połowie). 

Jeśli macie chęć, napiszę jak to zrobiłam krok po kroku, ale w necie bez problemu znajdziecie mnóstwo przydatnych wskazówek i porad. Tak czy inaczej – po tych kilku tygodniach potwierdziło się, że mój styl ubierania jest już od dłuższego czasu całkiem spójny i większość moich zakupów ciuchowych doskonale się broni (już od dawna stosuję zasadę „kupuję to, co pasuje mi przynajmniej do kilku rzeczy już obecnych w mojej szafie, a nie rzeczy kompletnie od czapy”), niemniej jednak znalazło się w niej również sporo elementów z różnych bajek. Nie będę Was oszukiwać, że te rozstania przyszły mi z łatwością, bo oczywiście, że tak nie było – natomiast faktycznie okazało się, że dużo punktów (np. taki –jeśli nie jesteś pewna, czy chcesz się czegoś pozbyć, schowaj to na jeden sezon: do piwnicy/specjalnego pojemnika/worka próżniowego/daj na przechowanie rodzicom/sąsiadom/przyjaciółce – i po tym czasie zobacz, czy chociaż raz pomyślałaś o tej rzeczy w kategoriach – „oo, mogłabym to dziś założyć” – jeśli nie – a na 99% tak będzie – masz odpowiedź na pytanie – czy naprawdę chcę to zatrzymać?”) jest naprawdę pomocna! 

Moja odgruzowana szafa nadal jest wielka (tu akurat wszelkie wskazówki typu: „idealna szafa to 10 klasycznych elementów” kompletnie nie mają racji bytu w moim przypadku), ale spójna – składa się głównie z ubrań bazowych, prostych oraz paru elementów bardziej „odjechanych”, które często „robią” mi strój. Dzięki temu pozbyłam się problemów pt. "nie mam pojęcia, w co się ubrać", bo traktuję poszczególne ubrania jako fragmenty większej układanki, dopasowując je do siebie w zależności od nastroju/pogody i okazji.

To zdjęcie dobrze obrazuje mój dość typowy, codzienny, pracowy styl - neutralne kolory bazowe + tzw. statement necklace, czyli jeden przykuwający uwagę detal :)

Można powiedzieć, że to był początek mojej małej rewolucji, za którym poszły kolejne kroki :) 

Tak jak wspomniałam, jeśli chcecie szczegółowy wpis o porządkach ubraniowych, o zasadach, jakimi się kierowałam w ogarnianiu tego chaosu, co wylądowało na najnowszej "wishliście", a bez czego świetnie się obywam, dajcie znać w komentarzach. 

Jeśli nie, w kolejnej części opowiem Wam o moim jedzeniu (i to dopiero będzie jazda bez trzymanki!). 

środa, 9 lipca 2014

Wrócę

Obiecuję, że wrócę, tylko jeszcze nie wiem kiedy. 

Nie chcę i nie planuję zamykać bloga, bo to jednak moje miejsce w sieci i jestem do niego przywiązana, ale nie ukrywam, że chwilowo moja energia skupiona jest na innych dziedzinach, więc przepraszam za moje milczenie tych z Was, którzy zaglądają tu mniej lub bardziej regularnie z nadzieją na nowy wpis. 
A na pocieszenie (pewnie kiepskie, ale co tam), macie klasyczne łazienkowe selfie :) 


środa, 11 czerwca 2014

Jak pięknie opowiedzieć o wojnie - filmowo o "Mandarynkach"

Ponieważ zbliża się weekend, czyli moment, kiedy często szukamy czegoś ciekawego do obejrzenia w kinie, mam dla Was kolejną polecankę - film, na który najchętniej zaciągnęłabym (nawet siłą) wszystkich swoich znajomych oraz znajomych znajomych, bo to przepiękna produkcja, którą można łatwo przegapić wśród lepiej rozreklamowanych tytułów.  



Mandarynki to skromny, ale przejmujący, rozpisany właściwie na cztery głosy (z gościnnym występem kilku epizodycznych postaci) dramat, będący jednocześnie subtelnym antywojennym manifestem, a nawet moralitetem traktującym o najważniejszych ludzkich wartościach oraz zachowaniach w czasie najtrudniejszej próby, jaką jest wojna.  

Film zdobył m.in. nagrodę publiczności na ubiegłorocznym Warszawskim Festiwalu Filmowym i naprawdę gorąco namawiam do odszukania go w swoim kinie, bo osobiście dawno już nie widziałam tak prostej i poruszającej historii. 

W szerszej perspektywie, gruziński reżyser (i scenarzysta) Zaza Urushadze pokazuje nam fragment wojny w Abchazji w 1992 r., podczas której siły gruzińskie próbowały powstrzymać abchaskie dążenia do niepodległości. Jednak w filmie sama wojna toczy się daleko w tle, a my obserwujemy jej wpływ na dwóch podstarzałych Estończyków, którzy w przeciwieństwie do pozostałych mieszkańców małej anonimowej wioski nie opuścili jeszcze swoich domów i nie wrócili do kraju swoich przodków. Postacią, wokół której koncentruje się akcja, jest cieśla Ivo, który pomaga swojemu sąsiadowi i przyjacielowi - Magnusowi przy wyjątkowo obfitym corocznym zbiorze mandarynek. Choć mężczyzn różni właściwie wszystko - począwszy od temperamentu, życiowej mądrości (widać wyraźnie, że Ivo jest dla Magnusa swego rodzaju mentorem), jak i podejścia do przyszłości (Magnus nieustannie planuje wyjazd tuż po zakończeniu zbiorów, Ivo natomiast bardzo niechętnie podejmuje ten temat), to ich surowa przyjaźń opiera się zarówno na współpracy, jak i żartobliwym przekomarzaniu się i ani przez moment nie wątpimy w jej szczerość. 

Zarówno bohaterowie, jak i widzowie wiedzą, że prędzej czy później odległa wojna dosięgnie i ich i faktycznie dzieje się tak za sprawą dwóch rannych żołnierzy, którzy pojawiają się dosłownie na progu jednego z domów. Żeby jednak nie było tak „łatwo” i przyjemnie, jeden z nich okazuje się czeczeńskim najemnikiem (walczącym po abchaskiej stronie), a drugi Gruzinem, co czyni z nich śmiertelnych wrogów. I tu rozpoczyna się właściwa treść filmu. Ivo mając świadomość tego, że nie da rady bezustannie kontrolować obu ocalałych, krok po kroku, bez zbędnych słów, czy sentymentów doprowadza do tego, że zarówno temperamentny Ahmed, jak i spokojniejszy Nika zaczynają dostrzegać (choć z początku bardzo niechętnie) w swoim przeciwniku, człowieka. 

Reżyserowi udała się trudna sztuka nakręcenia subtelnego filmu o wojnie, który tak naprawdę opowiada o czymś o wiele głębszym - o istocie człowieczeństwa, o godności, szacunku i cichej odwadze. A wszystko to podane jest w prostym, bezpretensjonalnym tonie, pozbawionym nachalnego moralizowania, co sprawia, że „Mandarynki” są surowym, ale jednocześnie poetyckim obrazem, który bawi i wzrusza, a także zmusza nas do zastanowienia się nad tematami nieodłącznie związanymi z wojną - nienawiścią, uprzedzeniami, pojednaniem, miłosierdziem, a także miejscem jednostki w krwawej zawierusze. 

Postać Ivo, z jego wydawałoby się naiwną (ale nienaruszalną) wiarą w honor człowieka oraz konserwatywnym moralnym kompasem, jest prawdziwym fundamentem tej historii, a jedna z ostatnich scen, podczas której dowiadujemy się dlaczego tak naprawdę ciężko mu rozstać się z tym miejscem i zdecydować na wyjazd do Estonii, jest naprawdę poruszająca. Zresztą cały obraz jest podobny do tej postaci - szczery, bezkompromisowy i skoncentrowany na najprostszych rzeczach.  

Zamysł przedstawienia ciężkiego tematu wojny w taki, można powiedzieć wręcz intymny sposób, okazał się strzałem w dziesiątkę, bowiem dzięki temu „Mandarynki” zapadają głęboko w pamięć i choć osadzone w egzotycznym otoczeniu, od pierwszych scen nabierają uniwersalnego wydźwięku - tak naprawdę bowiem nie jest ważne gdzie, kto i z kim walczy. Istotne staje się „dlaczego”. A także jak wpływa to na nasze człowieczeństwo. I za zadanie tych pytań reżyserowi należą się oklaski. 

Warto wspomnieć również o przepięknych zdjęciach autorstwa Reina Kotova, któremu udało się sprawić, że film rozgrywający się na niewielkiej przestrzeni ani przez moment nie staje się nużący, ani klaustrofobiczny - wręcz przeciwnie - zapierające dech w piersiach widoki stają się idealną przeciwwagą dla niełatwej tematyki filmu. 

Jednym zdaniem - jeśli lubicie DOBRE KINO, to maszerujcie czym prędzej do kina na "Mandarynki", dopóki jeszcze je grają! 
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...