wtorek, 31 lipca 2012

Ho - li- day :)

Nadeszła ta szczęśliwa i dłuuuugo wyczekiwana przeze mnie chwila :)

Dziś ok. 16:05 oficjalnie rozpoczęłam urlop, zostawiając za sobą wszelkie służbowe troski i stresy na pełne dwa tygodnie (przynajmniej teoretycznie je zostawiając za sobą, bo podejrzewam, że przez pierwsze kilka dni będę zagryzała paznokcie, czy wszystko jest ok i czy moje wychuchane projekty nie przeniosły się w niebyt, korzystając z mojej nieobecności...)

Wieczorem wyruszam do Krakowa na dwa dni, a potem hejże ho jazda na wioskę (czyli działkę), gdzie znowu najbardziej zadowolona będzie pewnie Koka (jak już przeżyje znienawidzoną podróż) :)


 Być może w międzyczasie coś naskrobię, jeśli uda mi się dopaść komputer i wolną chwilę, a jeśli nie, to do zobaczenia wkrótce :)

poniedziałek, 30 lipca 2012

Moje pierwsze denko :)

Stało się :) Żeby nie było, że blogi to wyłącznie zło (chociaż z reguły niemiłosiernie wiodą na pokuszenie), potwierdzam, że czasem też mają dobry wpływ na takie chomiki jak ja, którym naprawdę rzadko zdarza się dokończyć jakiś kosmetyk. Bo zawsze, ale to zawsze  mam coś w zanadrzu, co czeka i przebiera wyimaginowanymi nóżkami, aż zacznę go używać. I wówczas produkt, który był jego poprzednikiem, właściwie mógłby sam spakować swoje manatki i się wynieść po cichutku na śmietnik, bo i tak jest już skazany na marną egzystencję w niebycie... 

Ale oto w blogosferze pojawiła się akcja o nazwie "denko" (która notabene - nazwa, nie akcja - średnio mi przypadła do gustu) i nawet ja poczułam się zmobilizowana do zużycia do samego końca przynajmniej kilku używanych przeze mnie kosmetyków. 

Tak więc dziś bez zbędnych ceregieli przedstawiam Wam z niemałą dumą moje pierwsze pustaczki (miejmy nadzieję, że zarazem nie ostatnie) :)



Ok, nie jest to jakaś powalająca ilość i z całą pewnością nie są to zużycia z jednego miesiąca, ale nie zmniejsza to mojej radości z faktu, że UDAŁO mi się skończyć cokolwiek :) 

Mamy więc pielęgnację ciała, a wśród niej trzy balsamy do ciała (męczyłam je nie pamiętam od kiedy). 

1. Dove Summer Glow Balsam brązujący do jasnej karnacji. Ogólnie bardzo go lubię, a jeszcze bardziej odkąd odkryłam rękawicę do nakładania samoopalacza na ciało :) To było już moje któreś z kolei opakowanie, ale chwilowo używam Lirene (wolę Dove!). 
Dove nadaje skórze naturalny, bardzo delikatny (może nawet nieco zbyt delikatny) kolor, dobrze się rozprowadza, można się przyczepić do zapachu, ale właściwie każdy kosmetyk tego typu ma ten problem. Poza tym jest wydajny. Następnym razem spróbuję wersji dla ciemniejszej karnacji, bo czytałam, że krzywdy sobie tym raczej nie można zrobić, a kolor będzie trochę intensywniejszy, czyli na lato jak znalazł :) Na razie nie znalazłam żadnego odpowiednika, z którego byłabym w pełni zadowolona, więc choć mam zastrzeżenia natury że tak powiem - osobistej do firmy Dove, pewnie jeszcze trochę potrwa zanim zdecyduję się na pełną rezygnację z ich produktów.  



2. Masło do ciała Bielenda Granat, czyli kosmetyk, na temat którego czytałam na blogach tyle peanów, że aż się momentami zastanawiałam, czy to aby to ten sam, którego ja używam :) 

 No, dobra przyznaję, że na początku też mi się podobało - i konsystencja i zapach. Po jakimś czasie konsystencja była nadal ok, chociaż powiem szczerze, że moim zdaniem nawilżenie skóry po tym specyfiku jest prawie żadne, tzn zostawia on na skórze tłustawą warstewkę, ale mimo to nie czuję żeby stała się ona mniej sucha. 
Tym, co mnie jednak totalnie zniechęciło po nie wiem jakim czasie używania (pewnie długim, bo akurat wydajne jest to diabelstwo straszliwie), to zapach, który dla mnie z fajnego naturalnego stał się jakiś koszmarnie chemiczny i w dodatku bardzo intensywny (i długo utrzymujący się na skórze!). Nie wiem czemu, ale strasznie mnie on pod koniec drażnił, zwłaszcza w porównaniu z moim ukochanym masłem grejpfrutowym z TBS. W kolejce czeka kolejne masło Bielendy Bawełna, ale chyba muszę chwilowo zrobić sobie od nich przerwę...


3. Garnier Krem do b. suchej skóry. Tu mogę powiedzieć, że to produkt, na którym się nie zawiodłam, ale też taki, który nie rozkochał mnie w sobie - ot, bardzo przyzwoity krem do ciała. Nawilża jak trzeba, pachnie w miarę neutralnie, dobrze się wchłania. Nie wiem, czy kupię go ponownie, bo na rynku jest taki wybór, że pewnie raczej będę testowała coś nowego. 


 Trzy kolejne produkty należą do kategorii kosmetyków pielęgnacyjnych do twarzy.

4. Hydrolat oczarowy z Biochemii Urody. Mój Must Have. Używałam go jako toniku do twarzy, po demakijażu (wieczorem) i rano do usunięcia pozostałości po nocy :) Moja skóra bardzo go lubi, kiedy zdarzały się jej gorsze dni (tzn była podrażniona), łagodził ją trochę. Na pewno kupię ponownie, tym razem w komplecie z jakimś innym hydrolatem (może rumiankowym). 


5. Hydrolat różany. Do połowy butelki też bym napisała, że to kolejny must have, ale jednak zauważyłam, że przy dłuższym stosowaniu, wysusza skórę. Teraz mam kolejną butelkę (z BU, ten na zdjęciu był nie pamiętam skąd) i niestety działa dokładnie tak samo, więc używam go tylko na tłuste partie mojej twarzy i to też raz na jakiś czas. A szkoda, bo pachnie obłędnie :) 


6. I na koniec jeden z moich ulubieńców.  Pisałam już o nim TUTAJ.
Nuxe Creme Prodigieuse Nuit, czyli Krem nawilżająco-relaksujący na noc. Pachnie jak olejki Nuxe, nie uczulił mnie, a moja skóra bardzo się z nim polubiła i przy regularnym stosowaniu naprawdę widziałam, że stała się bardziej napięta i jakby wypoczęta (albo to to, albo efekt placebo w połączeniu z moją bujną wyobraźnią :)) Jako, że jestem wielką fanką firmy Nuxe, pewnie kupię go ponownie, chociaż chwilowo zastanawiam się nad czymś innym na noc. Nie wykluczam, że będzie to po prostu inna seria :)


Ufff, nie wiem kiedy uda mi się zrobić kolejny taki post, bo chwilowo nie widzę, żeby cokolwiek zbliżało się do końca, ale sama akcja mobilizująca bardzo mi się podoba, więc drżyjcie moje kosmetyki, bo od dziś zamierzam wykańczać was regularnie! :) 


czwartek, 26 lipca 2012

Nowe (malutkie) kosmetyczne in :)

Ha! Chociaż właściwie powinnam raczej napisać "ups..." :)) 

Prawdziwa zakupoholiczka nie boi się nawet choroby i taki drobiazg, jak uziemienie w domu wcale jej nie powstrzymuje przed wydawaniem pieniędzy. 

Pocieszam się jednak, że to raptem kilka drobiazgów (dosłownie) i to takich naprawdę potrzebnych...No, dobra, jak nie w tym konkretnym momencie, to na pewno niedługo :)

Zapukały do mych drzwi: 


1. Kolejne próbki podkładów mineralnych, bo ciągle szukam tego idealnego i wcale nie czuję, żebym się do tego zbliżała. Za każdym razem jak już mi się wydaje, że to "to", odkrywam kolejne i przepadam na nowo. Tym razem  w ruch idą Everyday Minerals, trzy odcienie z serii IT, czyli o matującym wykończeniu. W opakowaniach wyglądają na dosyć ciemne, ale jak już zdążyłam się przekonać na przykładzie "Multi Tasking Neutral", nadają się do takiej cery jak moja, czyli raczej jasnej, ale odrobinkę muśniętej już słońcem :) 

Dodatkowo wzięłam na przetestowanie dwa pudry - jeden matujący (Sunlight Finishing Dust) oraz bardziej uniwersalny, czyli Luminizing Sunlight, który ponoć i matuje i rozświetla :) 

Tak więc testuję, testuję. W tym tempie w życiu się nie zdecyduję na żaden pełnowymiarowy podkład...


2. Komplet duży + mały Seche Vite, czyli coś, bez czego nie umiem się już obyć. Właśnie wykończyłam kolejne opakowanie (a właściwie jego połowę, bo jak wszyscy wiedzą, mniej więcej w połowie SV gęstnieje i uniemożliwia dalszą współpracę) i tym razem skusiłam się na opisywany na blogach system, czyli korzystanie z malutkiej buteleczki, którą uzupełniamy w miarę zużycia. Chwilowo wprawdzie mam i używam top coata Essie Good to Go, ale lubię być zabezpieczona, tak na wszelki wypadek :)


3. Last, but not least, czyli mój nowy cień MAC. Odcień Beauty Marked wygląda absolutnie powalająco w opakowaniu i... beznadziejnie na skórze :P Czytałam już o nim wcześniej, że jest ciężki we współżyciu, ale chciałam się sama przekonać ile w tym prawdy, poza tym potrzebowałam czegoś ciemnego do robienia smoky eyes, a nie przepadam za klasyczną czernią.





Niech Was nie zwiedzie ten wielowymiarowy odcień :) Nie zrobiłam zdjęcia po maźnięciu się nim na ręku, ale nałożony ot, tak, zwyczajnie, wygląda jak szarobury smutas. 


 Na szczęście na oczach, nałożony na paint pota i wymieszany z Patiną, nie wygląda już tak ciężko.


W większej ilości idealnie będzie się nadawał do wieczorowego makijażu. Ja co prawda rzadko takie noszę, ale kto wie kiedy mnie najdzie ochota na dzikie ciemne oko :))


Wracam do buszowania po sklepach TFU! chorowania oczywiście miało być :))

środa, 25 lipca 2012

Kosmetyczni pomocnicy.

Dziś będzie post trochę inny. Głównie dlatego, że po pierwsze od kilku dni nieustannie walczę z jakimś złośliwym wirusiskiem, które nie chce się odczepić, co z kolei skutkuje tym, że nie bardzo mam siłę na jakiekolwiek inne aktywności (włączając w to kreatywne wpisy na bloga), a po drugie jestem na mini odwyku kosmetycznym, więc staram się za bardzo nie szaleć z zakupami. 

Dlatego dziś pokażę Wam kilka gadżetów, które stanowią idealne uzupełnienie całego mojego kosmetycznego cyrku. Niektóre z nich są bardziej, niektóre mniej przydatne, ale są wśród nich akcesoria, bez których obecnie ciężko byłoby mi się obejść. 

Wszystkie zaś z pewnością bardzo ułatwiają życie :) 

Tego typu wpis widziałam kiedyś u kogoś na blogu (zabijcie, ale nie pamiętam gdzie) i przyznam się, że ponieważ sama jestem dosyć ciekawska, lubię uprawiać takie mini podglądactwo u innych - w ten sposób zresztą można czasem znaleźć coś, co dla nas także okaże się przydatne, a czego jeszcze nie mamy na składzie :) 
Tak więc voila! moje drogie - oto moi pomocnicy, kolejność mocno przypadkowa :) I uwaga - będzie dużo zdjęć!

1. Najlepsza na świecie tarka do stóp firmy Peggy Sage. Znają ją pewnie wszyscy, a jeśli ktoś się gdzieś jeszcze uchował, to oznajmiam, że lepszego produktu do ścierania chyba nie znajdziecie i szczerze polecam! 

2. Skoro jesteśmy przy stopach, to oczywiście każda z Was, która często maluje paznokcie u stóp, pewnie wie, jak te pianki ułatwiają życie (i ratują lakier:)). Są tanie, ogólnodostępne i trwałe. 



3. Kolejna rzecz do stóp. Bawełniane skarpetki na noc, idealne do intensywnej pielęgnacji, podczas której smarujemy nasze stópki grubą warstwą kremu i pakujemy je w takie oto urocze ubranko, żeby uniknąć wytarcia specyfiku w pościel :) Te na zdjęciu kupiłam w Tchibo (w komplecie z rękawiczkami, które świetnie sprawdzają się zimą), generalnie dają radę każde cienkie bawełniane.


4. Chyba ostatnia rzecz związana ze stopami, czyli kulki masujące. Uwielbiam. Poprawiają ukrwienie stóp i pomagają nam się zrelaksować. Swój masażer kupiłam w The Body Shop, ale wiem, że prawie identyczne (i pewnie z pięć razy tańsze) są też w Rossmanie, albo w innych drogeriach. Taki sam chcę sobie kupić do pracy i trzymać pod biurkiem :) 


 5. I jeszcze jeden masażer :) Znany podobno (mówię podobno, bo nie mam zielonego pojęcia, czy to prawda) pod uroczą nazwą "orgazmotron" :) Ja swój dostałam w prezencie i nie powiem, żebym używała go jakoś regularnie, raczej jak mi się przypomni, że takie coś mam, ale ogólnie daje baaaardzo przyjemne uczucie. A, jeśli ktoś nie wie, to masuje się nim GŁOWĘ :)



6. Tangle Teezer. Jedni go kochają, inni uważają, że to przereklamowany kawałek plastiku. Ja dyskutować nie będę, powiem tak - jeśli ktoś, tak jak ja, ma gęste kręcone włosy, z tendencją do plątania, to po zakupie będzie miał ochotę ucałować wynalazcę tego cuda w oba poliki.  



7. Myjka z luffy. Pobudza krążenie i fajnie masuje. Bardzo polecam, sprawdza się też przy peelingowaniu skóry, chociaż ja akurat do tego używam czegoś innego (patrz punkt kolejny).


Moją kupiłam bodajże w Rossmanie. Trzeba pamiętać, żeby przed użyciem porządnie ją zmoczyć, bo inaczej będziemy się szorować czymś o konsystencji pumeksu, a to już do najprzyjemniejszych raczej nie należy. 


8. O tej podwójnej szczotce już kiedyś wspominałam.Kupiłam ją w Superpharm na promocji i jestem z niej bardzo zadowolona. Używam głównie tej "szczotkowej" części - dla mnie jest idealna podczas robienia peelingu. Wypustkami masuję już spłukaną skórę, ale powiem szczerze, że akurat ta strona nie robi na mnie jakiegoś zawrotnego wrażenia. 




9. Tę gąbeczkę pewnie też znają wszyscy, albo chociaż o niej słyszeli / czytali. Ja Konjak lubię i stosuję regularnie, zawsze z jakimś produktem do mycia twarzy. Jest delikatna, nie podrażnia mojej wrażliwej skóry, robi łagodny masaż i na pewno kupię ją ponownie. Chociaż nie wiem kiedy, bo na razie nic mi się z nią nie dzieje, a używam jej już dosyć długo i intensywnie. 


10. O tej rękawicy wspominała kiedyś chyba FreshLinen i pamiętam, że wówczas pomyślałam, że to gadżet z kategorii całkiem zbędnych. A jednak okazało się, że właśnie wręcz przeciwnie (Fresh, jeśli to czytasz, to dziękuję za inspirację :)) Oto rękawica do nakładania samoopalacza na ciało. Ha! W tym momencie wszystkie bladolice osóbki, które dotychczas borykały się z mało efektownymi smugami w różnych dziwnych miejscach, mogą odetchnąć z ulgą - nie mam pojęcia jak to się dzieje, ale odkąd używam tej rękawicy, ani razu nie zrobiłam sobie żadnych zacieków. ŻADNYCH! Przyznaję, że nie używam klasycznych samoopalaczy, tylko balsamów delikatnie brązujących, ale wierzcie mi, że nimi także można sobie wyczarować na ciele wzorki. Rękawicę kupiłam na allegro za dosłownie parę złotych, myślę, że nadal można ja znaleźć bez problemów.



Przy okazji odpada również problem pobrudzonych samoopalaczem dłoni.


 11.  Widoczne poniżej patyczki to jedna z tych rzeczy, bez których oczywiście możemy znakomicie się obyć, ale które, jak już je odkryjemy, ułatwiają nam życie :) Różnią się od standardowych patyczków dwiema końcówkami - ta spiczasta świetnie sprawdza się przy poprawkach w okolicach oczu, ta płaska na większych powierzchniach. Dla mnie to produkt użyteczny, ale tak jak napisałam, nie niezbędny. Do kupienia w Rossmanie.


12. I na koniec pomocnicy, bez których już sobie nie wyobrażam mojego makijażu, czyli pędzle. Nie mam ich dużo, to właściwie taka najbardziej podstawowa baza, ale całkiem wystarczająca jak na moje skromne potrzeby makijażowe. Różne firmy, różne ceny - są Ecotools, Kozłowski, MAC, Everyday Minerals, Sephora oraz najnowszy nabytek z Real Techniques. Bubli nie odnotowałam :)


A tu jako bonus coś, co może pędzlem nie jest, ale poniekąd zalicza się do podobnej kategorii. Szczoteczka od zużytego tuszu do rzęs, czyli de facto recycling :) Używam jej do nakładania olejku na rzęsy (niestety średnio regularnie, ale staram się nad tym pracować). To tak w ramach ciekawostki - jeśli macie taką sprawdzoną szczoteczkę o fajnym kształcie, to nie wyrzucajcie jej razem z wykończonym tuszem, tylko wyczyśćcie porządnie i zostawcie na wszelki wypadek, bo nigdy nie wiadomo, do czego może się przydać :) 


.
A Wy macie swoich ulubionych pomocników? 

piątek, 20 lipca 2012

Essie Carousel Coral, czyli co lubię latem na paznokciach.

Mam ogromną słabość do korali. Ale nie takich na szyję, tylko do dodatków w tym kolorze, a zwłaszcza lakierów do paznokci. Jak tylko wpadnie mi w oko jakiś ciekawy odcień, którego jeszcze nie mam, to już wiem, że będę koło niego chodzić, dopóki nie znajdzie się w mojej kolekcji :) 

Nie inaczej było z tym oto Essie. Mam już kilka koralowych buteleczek, ale każda z nich jest inna - jedna bardziej różowa, inna wpadająca w pomarańcz. Dlatego Carousel Coral wydał mi się czymś, co idealnie sprawdzi się podczas letnich dni i ożywi moją garderobę w te dni, kiedy od stóp do głów ubieram się w neutralne barwy



Oczywiście zdjęcia jak zwykle przekłamują kolory, dlatego pod koniec pokażę go w otoczeniu swoich kolegów, dla porównania.



A oto jak prezentuje się na paznokciach. Na zdjęciach wydaje się bardziej pomarańczowy niż w rzeczywistości.



Do uzyskania ładnego efektu wystarczą dwie warstwy, ogólnie Essie jak to Essie - na moich paznokciach jest trwały (ale kładę go na bazę i zabezpieczam top coatem, więc nie wiem ile czasu wytrzymałby "samotnie").


 Za rekwizyt posłużył mi gadżet, z którym nie rozstaję się od kilku dni - termometr... 



 Dopadło mnie jakieś choróbsko i uziemiło na dłuższy czas. Dlatego też umilam sobie czas jak mogę :)




Poniżej zestawienie kilku z moich ulubionych wiosenno-letnich lakierów. 
Od lewej: Tart Deco,  Cute as a Button, California Coral i Carousel Coral.





Wbrew pozorom każdy z nich jest całkiem inny :) 




A Wy lubicie takie odcienie? Macie jakiś ulubiony koral?

wtorek, 17 lipca 2012

Kosmetyczne nowości, część diabli wiedzą która :)

Niby niewiele kupuję i wydaje mi się, że właściwie wcale nie chodzę po sklepach, a jakoś w międzyczasie uzbierało się kilka nowych rzeczy.

O kremach do podrażnionej skóry będzie oddzielny post - załapie się do niego kupiony trochę wcześniej Uriage i widoczny poniżej SVR Rubialine, które obecnie aktywnie na sobie testuję.  Tak więc bądźcie czujne :)

A tymczasem bez zbędnych formalności, przedstawiam nowości w mojej łazience: 

1. Krem do skóry naczynkowej SVR Rubialine. Wzbogacony. Wprawdzie ja skóry naczynkowej nie posiadam, ale potrzebowałam na gwałt czegoś, co załagodzi zaczerwienienia i uspokoi trochę moją twarz. Miałam kupić Eucerin, ale pani w aptece namówiła mnie na SVR. Testy trwają.


2.  Krem pod oczy i na powieki AA Eco.  W aptece leżał niedaleko tego wyżej, kosztował jakieś 20 zł i wyglądał zachęcająco (seria eco, przyjazny dla środowiska i z naturalnym składem), więc wzięłam na spróbowanie, zwłaszcza że cały czas szukam "mojego" kremu pod oczy. Póki co mogę powiedzieć, że na pewno nie robi krzywdy (a nie jestem fanką firmy AA, która mnie elegancko uczulała w przeszłości) i jest przyjazny we współpracy :) A czy daje jakieś efekty, będę mogła ocenić za czas jakiś.



3. Farba do włosów firmy Syoss w kolorze kawy i jasnego brązu. Spodobał mi się kolor (a właściwie mix, bo to dwa połączone ze sobą odcienie), a co do samej farby, to będzie mój debiut z tą konkretną. Firmę Syoss znam z szamponów i odżywek (nie jestem fanką), teraz przekonamy się jakie robi farby. Mam nadzieję, że nie zostanę łysa :) Albo nie skończę jak Ania z Zielonego Wzgórza, z zieloną czupryną :)


4. Skoro już jesteśmy przy włosach, to poszukiwania idealnego preparatu do układania kręconych włosów trwają. Chciałabym wreszcie trafić na produkt, który spełni moje oczekiwania, tzn. nie będzie obciążał moich loków, wzmocni i uwidoczni ich naturalny skręt, nie dostanę po nim łupieżu i nie sklei mi włosów. Niby niedużo tych warunków, ale wierzcie mi, że nie jest łatwo.
Zobaczymy jak w tej roli sprawdzi się fluid firmy Schwarzkopf, Osis+.  Na razie użyłam go raz i mogę powiedzieć, że póki co jest ok.




5. Kolejny specyfik do włosów - Reviving Curl Cream firmy Macadamia. To już moje drugie opakowanie, bo pierwsze właśnie wykańczam i gdyby nie cena, to być może to byłby właśnie ten produkt idealny. Moje włosy wyraźnie go lubią, jest delikatny i pięknie pachnie. Tylko ta cena (33 zł za 60 ml, a nie jest jakiś powalająco wydajny :((



6. Po wielu entuzjastycznych opisach, skusiłam się też na pędzel do podkładu z firmy Real Techniques. To taki śmieszny skunksik, którym podobno idealnie nakłada się na twarz i rozprowadza podkład. Ciekawa jestem jak się sprawdzi, do tej pory używałam do tego pędzla Everyday Minerals, ten jest trochę mniejszy i ma zupełnie inny kształt.





7. I na końcu mój kremik do stóp z firmy L'Occitane. Tyle się o nim nasłuchałam, że nie wytrzymałam :) Moje stopy z reguły nie sprawiają jakichś ogromnych problemów i z reguły wystarcza im w zupełności uderzeniowa kuracja raz na kilka nocy masłem shea (potem bawełniane skarpetki i rano są w idealnym stanie), ale stwierdziłam, że przetestuję coś lżejszego i padło na ten krem. Zawiera on 15% masła shea i podobno stopy go kochają :) Przekonamy się...



Znacie / stosujecie któryś z tych produktów? Mam nadzieję, że żaden z nich nie okaże się bublem :)
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...