poniedziałek, 8 września 2014

W zgodzie ze sobą cz.2

Tak naprawdę to poprzednio (w pierwszej części wpisu powrotnego) trochę rozminęłam się z prawdą pisząc, że porządki ubraniowe były początkiem mojej mini rewolucji – de facto zaczęła się ona znacznie wcześniej, nie do końca z mojej woli. 

Dziś opowiem Wam o tym, jak to jest być alergikiem...


Cz.2. Dieta


Zawsze miałam wrażliwą skórę, która w zależności od różnych czynników kaprysiła mniej lub bardziej - do tego byłam właściwie przyzwyczajona, dopasowując do tego całą pielęgnację i (na ogół) nie eksperymentując zanadto z kosmetykami.

Sytuacja jednak zmieniła się dość radykalnie jakoś w drugiej połowie 2013 roku, kiedy mój organizm zaczął dawać mi niepokojące sygnały w formie ostrych reakcji alergicznych na różne produkty pokarmowe. Bez wdawania się w ponure szczegóły, napiszę w skrócie, że długo trwało zanim doszłam do tego, KTÓRE konkretnie produkty wywołują u mnie objawy AZS (Atopowego Zapalenia Skóry), bo ostatecznie okazało się, że cierpię na nietolerancję pokarmową (różnica jest zasadnicza – moja reakcja pojawia się po kilkunastu godzinach od zjedzenia alergenu, a przywrócenie skóry do normalności trwa bardzo długo). Brzmiało to jak wyrok i wierzcie mi, że trochę tak było. 

Co do tego, SKĄD się wzięła u mnie nagle nietolerancja pokarmowa, zdania są podzielone. Przeważa jednak teoria, że intensywny i długotrwały stres "obudził" jakiś felerny gen, który do tej pory był nieaktywny - no i tym samym uruchomił taką, a nie inną reakcję łańcuchową. Jaki z tego morał dla Was, drodzy czytelnicy? Czym prędzej znajdźcie swój własny sposób na opanowanie stresu, jeśli nie chcecie ryzykować, że skończycie jak niżej podpisana...Wiem, że znacznie łatwiej to powiedzieć, niż zrobić, ale wierzcie mi, że nie chcielibyście znaleźć się w mojej sytuacji sprzed kilku(nastu) miesięcy. 

Moja lista zakazanych produktów nie jest krótka i znajdują się na niej m.in.:

- wszystkie produkty mleczne – zarówno krowie, jak i kozie (bo to nie tylko nietolerancja laktozy, ale po prostu wszystkiego, co wytwarzane jest z mleka, czyli także jogurtów, czy serów), 
- pszenica, żyto, 
- wszystkie orzechy i migdały, 
- kakao, 
- jajka kurze, 
- cebula, 
- papryka, 
- kalafior, 
- agrest 
- mięso kurze
- łosoś.

Nie wiem, czy o czymś nie zapomniałam, ale generalnie to, co wymieniłam powyżej, daje już pewien pogląd na to, jak może obecnie wyglądać moja dieta.

Przez te 11 miesięcy (lub dłużej, bo szczerze mówiąc nie pamiętam dokładnie kiedy to się zaczęło) przeszłam długą drogę – oczywiście wielokrotnie zdarzały się sytuacje, kiedy wydawało mi się, że jem już wyłącznie „bezpieczne” rzeczy, a moja skóra zaczynała szaleć (w dodatku dało się również zauważyć prawidłowość, że w okresach wzmożonego stresu, reakcje były gwałtowniejsze i dłużej się utrzymywały) – to dopiero było deprymujące! Wierzcie mi, że czasem niewiele brakowało, żebym na widok JAKIEGOKOLWIEK jedzenia zaczynała uciekać w drugą stronę – naprawdę bałam się wziąć do ust cokolwiek. Ciężko było mi planować cokolwiek nie wiedząc, czy za kilkanaście godzin będę w ogóle w stanie wyjść do ludzi - a w najostrzejszym stadium nie pomagał nawet najlepiej kryjący podkład, bo wszystko po prostu pękało mi na twarzy - możecie sobie wyobrazić jak coś takiego działało na psychikę, a z kolei dodatkowe nerwy też nie pomagały - i kółko się zamykało...

No, dobra – skupmy się jednak na pozytywach. 


Teraz, po kilku miesiącach ciężkiej walki mogę zaryzykować stwierdzenie, że da się te dodatkowe komplikacje przeżyć, a tak naprawdę mój nowy sposób odżywiania jest jakieś 500 razy zdrowszy niż wcześniejszy (choć muszę powiedzieć, że poza jakimiś drobnymi grzeszkami, nie odżywiałam się wcale źle albo niezdrowo).

Niestety muszę też podkreślić, że bycie na specjalnej diecie, kiedy w większość produktów trzeba zaopatrywać się w sklepach ze zdrową żywnością, nie jest tanie, poza tym musiałam (zarówno ja, jak i cała moja rodzina) wyrobić w sobie nawyk DOKŁADNEGO CZYTANIA ETYKIET (nieraz zdarzyło się nam, zwłaszcza na początku kupić np. humus, który okazywał się owszem humusem, ale z dodatkiem czegoś, co wywołało u mnie uczulenie), ale teraz mogę powiedzieć, że mam w końcu pewność, że wiem co jem J

Dużo składników, głównie świeżych warzyw i owoców kupuję na zaufanym bazarze, staram się jeść sezonowo – sprawdzam sobie po prostu, co aktualnie owocuje i wokół tego tworzę jadłospis. Obecnie np jem dużo jabłek (polskich!), pomidorów (głównie malinowych), cukinii, czyli produktów, które są na tyle uniwersalne, że można z nich zrobić wiele rzeczy.

Polubiłam wszelkie kasze (w tym przede wszystkim gryczaną, która ma dużo żelaza i magnezu oraz jaglaną), zawsze mam pod ręką brązowy ryż, który jest świetną bazą pod wszelkiego rodzaju warzywne mieszanki, a na nadchodzącą jesień i zimę planuję jedzenie dużych ilości owsianki na ciepło. Ponieważ jednym z nielicznych zbóż tolerowanych przez mój organizm jest orkisz, kupuję makaron orkiszowy (co jest dla mnie wielką ulgą, bo uwielbiam makarony!). Orkiszowa mąka jest także niezbędna przy wypiekach (patrz poniżej uwaga o pizzy oraz cieście clafoutis). 

Jak widać – nie jest ze mną tak źle, bo na ogół pierwsza reakcja kogoś, komu wspominam o moich problemach żywieniowych jest taka: „o matko! To co Ty w ogóle jesz?! Możesz jeść COKOLWIEK?!”. Sami widzicie, że mogę J Jasne, że brakuje mi niektórych składników – najbardziej chyba ubolewam nad orzechami i kakao, bo to eliminuje 99% wszelkich słodyczy – ale zapewniam, że tak też da się żyć.

Jeden z dwóch rodzajów batoników, które mogę jeść (ale dawkuję je sobie bardzo oszczędnie, traktując je raczej jako "rezerwę" niż faktyczną potrzebę)

Na tzw. „czarną godzinę” mam zachomikowane kokosowe batoniki z owocami (które są piekielnie drogie, ale robią swoje, czyli zaspokajają moją potrzebę słodkości), albo przygotowuję na szybko kolejną wersję clafoutis (przepis podawałam Wam TUTAJ) – zmieniając tylko bazowe owoce (aktualnie moją ulubioną wersją jest śliwkowe - z węgierkami - pycha!).

Clafoutis wersja jesienna, z węgierkami i mlekiem kokosowym. Niebo w gębie! 

Przetestowałam na sobie dobre dla alergików jajka perliczki (ciężkie do dostania i też nietanie, ale w smaku bardzo podobne do kurzych i w dodatku mające więcej składników odżywczych!), zawsze w lodówce mam swoje ulubione ryżowe „mleko” waniliowe (lub wzbogacone wapniem) do kawy i owsianki, wszystko smażę (jeśli w ogóle muszę smażyć) na oleju kokosowym i jem chleb bez drożdży i mąki i wiecie co – czuję się świetnie! 

Do tego regularnie piję kisiel z siemienia lnianego (mój patent to wymieszanie go z łyżeczką normalnego kisielu, żeby nadać mu trochę smaku) i tyle. Potrawy doprawiam ziołami (najlepsze są oczywiście te ze sklepów bio, które nie mają dodawanych żadnych "ulepszaczy"), o mojej słabości do ziołowych i zielonych herbat kiedyś pisałam (może niedługo pokuszę się o jakąś aktualizację), zacieśniłam więzi ze szpinakiem i jarmużem J

Mój jadłospis nie jest może bardzo wyrafinowany, bo siłą rzeczy większość potraw jest prosta w przygotowaniu, ale za to wiem, że nie muszę się ograniczać ilościowo ani liczyć kalorii.

Wiosną i latem przygotowywałam sporo koktajli (w tej formie np jestem w stanie przyswoić duże ilości natki pietruszki, której normalnie nie cierpię), teraz kiedy robi się już chłodniej, przerzucam się powoli na rozgrzewające zupy (np z dyni lub soczewicy). 

Tak naprawdę jedynym minusem (poza finansami) takiego sposobu odżywiania jest ograniczenie wyjść „na miasto” – niestety, ale większość restauracji kompletnie nie jest przystosowana do jakichkolwiek nietypowych próśb, nie mówiąc o tym, że często nie można nawet doprosić się precyzyjnej INFORMACJI na temat dokładnego składu danej potrawy. Mój sposób jest więc o tyle skuteczny, co drastyczny – po prostu przestałam jadać na mieście, a jeśli wiem, że wrócę do domu później niż zwykle, zabieram ze sobą uniwersalne wafle ryżowe, które nie raz uratowały mi już skórę J 

Raz na jakiś czas postaram się wrzucić tutaj przepis na coś, co jadam – może komuś się przyda. O przepysznym Clafoutis już wspominałam. A żeby nie było, że jestem jakaś super biedna, to przyznam się, że pizzę na cieście orkiszowym mam opanowaną i ostatnio odkryłam nawet wegański „ser”, który naprawdę smakuje jak ser!

Tadam - wegańska, orkiszowa pizza (z reguły na wierzch idzie jeszcze świeża rukola)! 

Jeśli ktoś z Was jest zainteresowany rozwinięciem wątku jedzeniowego, dajcie znać w komentarzach, czy chcecie np, żebym pokazała Wam konkretne produkty, które kupuję i polecam etc. 

A kolejna część moich "popowrotnych zwierzeń" będzie prawdopodobnie dotyczyła czegoś, co najogólniej zalicza się do „rozwoju osobistego”, zainteresowań oraz moich życiowych przemyśleń. Pojawi się pewnie także jesienna odsłona serialowo-książkowa :)

Mam nadzieję, że jeszcze Was nie zanudziłam! Jak widać - dłuższe przerwy w blogowaniu sprawiają, że potem wracam z nowymi siłami! :) 

4 komentarze:

  1. Współczuję sytuacji, to musi być strasznie trudne tak dobierać ostrożnie wszystkie produkty! Ja rezygnuję z wielu rzeczy z własnej decyzji i jest to strasznie trudne, a co dopiero jak decyzja jest wymuszona. Strasznie mnie wkurza, że takie zdrowe produkty są tak strasznie drogie - zwłaszcza przekąski, słodycze. Ja sama stwierdziłam u siebie lekką nietolerancję glutenu i laktozy, nie wiem czy lekarz by się zgodził, ale w każdym razie nie służą mi zbyt te składniki i staram się ich unikać. Orkisz uwielbiam, w Anglii mam dostęp do firmy Amisa i wszystko albo większość z ich produktów jest właśnie na orkiszu - mają super chrupki chleb, "honey puffs", ciasteczka. Nie wiem, czy może są też dostępni w Polsce?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Asiu, dzięki - przyznaję, że taka dieta z licznymi ograniczeniami nie jest łatwa, ale paradoksalnie - chyba łatwiej jest mi trzymać się tych restrykcji, ponieważ za dobrze wiem, czym mi grozi pofolgowanie swoim zachciankom...
      Cena produktów bio, czy też po prostu takich z dobrym, nie sztucznym składem, to temat na oddzielną dyskusję - też mnie to wkurza, bo przy płaceniu w sklepie ze zdrową żywnością (za naprawdę niewiele rzeczy) można dostać mini ataku serca...
      Co do firmy, którą wspomniałaś, to z tego co widzę, niestety u nas jej nie ma. Ale jakoś sobie radzę i jak się okazuje - bez ciasteczek da się żyć :)

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Tak, Violife jest super! Chociaż tak naprawdę dopiero zaczynam testowanie, bo odkryłam ile jest różnych wersji smakowych :)

      Usuń

Dziękuję za każdy komentarz - jest mi bardzo miło, że do mnie zajrzałeś :)

Ale uprzedzam, że uwagi typu "super, obserwujemy?" lub "zapraszam do siebie", w moim przypadku odnoszą odwrotny skutek.

Ogólnie zaglądam do wszystkich, którzy pozostawiają po sobie jakiś ślad, a jak mi się spodoba, to nie trzeba mnie zachęcać do obserwowania :)

Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...