niedziela, 30 września 2012

Ulubione weekendowe śniadania :)

W tygodniu niestety wybiegam  z domu bez niczego (mówię oczywiście o jedzeniu :)) Wiele razy próbowałam to zmienić, ale po prostu mój organizm źle znosi jedzenie na szybko, w biegu, dlatego uznałam, że mimo tego, co twierdzą wszyscy specjaliści od zdrowego żywienia, dla mnie zdrowiej będzie zjeść śniadanie na spokojnie, od razu po przyjściu do pracy, kiedy już odrobinę zdążę po drodze zgłodnieć, zamiast napychać się na siłę przed wyjściem. 

Bardzo lubię natomiast celebrować weekendowe śniadania i często jadam je w łóżku (wiem, wiem, fuj i w ogóle). 
Najczęściej kuszę się na duży kubas zbożowej kawy lub herbaty Rooibos (którą piję z mlekiem) - tu jeden z moich ulubionych kubków, na przesłodkiej podkładce z bizonem, którą mój szef przywiózł z podróży po Stanach :) 
 

A poniżej moje dwa absolutnie ulubione zestawy śniadaniowe:
zestaw pierwszy - klasyka, czyli jajecznica...



oraz troszkę mniej klasyczne zestawienie, które urzekło mnie od pierwszego kęsa, czyli masło orzechowe + banan! To połączenie daje nam zastrzyk energii na dobre kilka godzin i jeśli ktoś jada śniadania w tygodniu, to naprawdę polecam, bo takie kanapki świetnie się sprawdzają kiedy przed nami długi i męczący dzień! 
 

A Wy jadacie śniadania? Macie jakieś stałe zestawy czy wymyślacie je spontanicznie? Kiedyś trafiłam na fajny blog, na którym były wyłącznie pomysły na śniadania, ale niestety gdzieś mi przepadł, a szkoda...

A już wkrótce szykujcie się na kolejny wpis kulinarny, z jesienną dynią w tle :) Miłej niedzieli!

sobota, 29 września 2012

Taupe po raz drugi

W tym poście (KLIK) pokazywałam lakier z H&M, który ma wprawdzie świetny kolor, ale niestety jest fatalnej jakości. Od tamtej pory szukałam jakiegoś lepszego odpowiednika, który sprawdziłby się jesienią, kiedy będę chciała odpocząć od czerwieni, bordo czy nude...

Niedawno oglądałam na zdjęciach kolekcję niemiecką OPI i zdecydowałam się na zakup jednego z odcieni o wdzięcznej (jak wszystkie zresztą) nazwie Berlin There Done That :) 

Jak widać na zdjęciach poniżej, nie jest to specjalnie oryginalny kolor, ale też nie szukałam niczego oryginalnego - chciałam znaleźć ładny odcień taupe, czyli coś, co nie będzie wpadało ani za bardzo w szarość, ani w fiolet, ani w brąz. Wprawdzie na żywo Berlin jest jednak trochę bardziej "szarawy" niż na fotkach, ale moim zdaniem jak najbardziej do przeżycia. 


To takie typowe "błotko", które albo się lubi, albo nie (mój tata np za każdym razem kiedy widzi mnie z takim odcieniem na paznokciach, krzywi się ostentacyjnie i mówi, że wyglądam, jakbym sobie przycięła palce drzwiami...No, ale to samo mówi jak mam na dłoniach piękne bordo :) Ja twierdzę, że to szlachetny i elegancki kolor :)


Tu w trochę innym oświetleniu - bardziej wygląda jak kawa z mlekiem, ale to raczej tylko na zdjęciu (lub w pełnym słońcu). 


Krycie i trwałość są typowe dla OPI, czyli bardzo dobre - właściwie już jedna warstwa wystarczy, ale ja jestem maniakiem dwóch warstw, więc jakoś robię to odruchowo :)  Mój standard, czyli: Orly Bonder, 2x OPI + Essie GtG wytrzymują spokojnie do trzech, czterech dni w stanie idealnym, potem zaczynają się ścierać na końcówkach (ale bardzo delikatnie), tak więc na jakieś 5 dni mam święty spokój, a potem i tak lubię zmienić kolor :)


Nie jestem w 100% pewna, czy znalazłam swój ideał taupe (swoją drogą nadal próbuję zlokalizować miejsce, gdzie mogę kupić stacjonarnie Miss Mole Gosha), ale na pewno Berlin There Done That zagości na moich paznokciach jeszcze nie raz tej jesieni...

piątek, 28 września 2012

Czytam, więc jestem :)

Mamy piątek i mamy jesień, a to połączenie oznacza, że moje życie towarzyskie powoli zaczyna hibernować, za to uaktywnia się mój introwertyzm - począwszy od końca lata niczym rasowy suseł spędzam coraz więcej czasu w domu, gromadząc wcześniej niezbędne zapasy. W ten sposób ładuję swoje akumulatory na kolejny stresujący tydzień - niestety moje życie zawodowe ostatnio mnie wykańcza, więc tylko w ten sposób jestem w stanie utrzymać względną równowagę psychiczną.

Dlatego dziś będzie poniekąd mini-powrót do źródeł, czyli kącik małego czytelnika :)

Magazyn Książki GW kupuję od samego początku, chociaż jego cykl wydawniczy jest dla mnie zagadką - niemniej jednak zawsze się cieszę, kiedy w końcu uda mi się go zdobyć, bo na ogół jest w nim sporo interesującego czytania. W tym wydaniu np. bardzo ciekawy wywiad z Salmanem Rushdie'm, artykuł o Susan Sonntag oraz rewelacyjna recenzja największej literackiej szmiry od czasu "Zmierzchu", czyli "50 twarzy Greya" - polecam wszystkim, których kuszą wszechobecne reklamy tego bełkotu - przeczytajcie najpierw tekst w "Książkach" - jest 100 razy lepszy od opisywanego "dzieła"!

Z kolei magazyn SLOW kupiłam pierwszy raz, bo jakoś tak zachęcająco na mnie zerkał z półki :) Na razie się nie wypowiadam, bo jeszcze nie miałam okazji się w niego "wgryźć", mogę tylko powiedzieć, że trochę waży, jest ładnie wydany i niestety dość drogi (ok. 15 zł), więc nie wiem, czy będę go kupować regularnie. Ale zobaczymy, jak mi się spodoba, to kto wie :)

Pozostali goście, to dwie książki z biblioteki - Tess Gerritsen, której thrillery są dla mnie idealną wręcz odskocznią od rzeczywistości i poza tym, że wieczorami czasem po trzy razy muszę sprawdzać zamki w drzwiach, to bawię się przy nich świetnie :)) No i mój ukochany Truman Capote - gdybym miała wybrać jednego ulubionego pisarza, to niewykluczone, że padłoby właśnie na tego pana. Moim skromnym zdaniem był to totalny literacki geniusz i ja z moimi malutkimi pisarskimi ciągotkami chowam się gdzieś w ciemnym kącie za każdym razem kiedy mam do czynienia z jego prozą. Uwielbiam go i jestem bardzo ciekawa tych esejów. 



Trzy pozostałe pozycje natomiast to nabytki własne. Ponieważ moje mieszkanie ma ograniczoną przestrzeń, już jakiś czas temu postanowiłam bardzo radykalnie ograniczyć zakupy książkowe. Nie ukrywam, że decyzję tę ułatwia mi świetnie zaopatrzona biblioteka, którą mam prawie pod nosem oraz sterty nieprzeczytanych jeszcze przeze mnie książek, walające się dosłownie WSZĘDZIE. Dlatego naprawdę rzadko coś ostatnio kupuję - to, co widzicie poniżej, to jeden z tych wyjątków :)

"Pochwała powolności" Carla Honore to taki bestseller "pod prąd" - zamiast bowiem motywować czytelnika do szybszego i intensywniejszego życia, autor skupia się na udowadnianiu, że często "wolniej znaczy lepiej i prawdziwiej" - bardzo przemawia do mnie "filozofia" Slow Life, więc kupuję to od razu, zwłaszcza że napisane jest fajnym, bezpretensjonalnym i przyjemnym językiem. 

Z kolei "Zorganizuj się!" Jennifer Ford Berry na pierwszy rzut oka może się wydawać takim negatywem powyższego, ponieważ dotyczy porządkowania wszelkich dziedzin życia - począwszy od mieszkania, po dokumenty aż po zwyczaje - jako urodzona bałaganiara często mam takie zrywy i potrzebuję motywacji do tego, aby nadać swojemu życiu przynajmniej pozory uporządkowania. I mam nadzieję, że ta książka mi chociaż trochę w tym pomoże :)



I w końcu "last but not least", czyli polecanka od Hexxany :) "Diary of a Wimpy Kid" - powieścio-komiks, niby dla nastolatków, ale już widzę, że mi się spodoba - specjalnie kupiłam wersję oryginalną, żeby mieć przynajmniej radochę, że jak rechoczę, to jednocześnie utrwalam sobie obce słownictwo :) Dzięki za polecankę :)


 A Wy czytacie teraz coś ciekawego?




niedziela, 23 września 2012

Co wykończyłam...czyli Denko 2 :)

Tak, jak obiecałam, dziś będzie znowu kosmetycznie, czyli pooglądamy sobie moje ostatnie zużycia. 
 
Po pierwszym denku (chyba się powoli oswajam z tą nazwą :)) sądziłam, że kolejne nigdy nie nadejdzie - przez ostatni okres (dość długi) miałam wrażenie, że moje kosmetyki należą do tej samej kategorii, co bajkowy stoliczek, który się nakrywał ponownie, kiedy tylko coś z niego znikało...No, po prostu zużywałam, zużywałam, a dna jakoś nie było nigdzie widać. 

Tak więc chwilę to trwało, ale ostatecznie coś się uzbierało :) 

Wprawdzie z przeglądu zdjęć można wysnuć wniosek, że przez ten czas praktycznie się nie myłam (bo wykończyłam zaledwie jeden żel pod prysznic), za to najwyraźniej bez przerwy zmywałam paznokcie (3 zmywacze!), no ale cóż - jest jak jest :) 


Nie wszystko się załapało do zdjęcia zbiorowego, ponieważ kilka rzeczy dokończyłam trochę później. 

No dobrze, lecimy z tym koksem. 

Na początek pielęgnacja ciała: 

1. Moje ulubione masło do ciała z TBS o zapachu różowego grejpfruta. Idealne w okresie wiosenno-letnim, więc skończyło się w optymalnym momencie :) Teraz czekam na jakąś promocję, żeby kupić mojego drugiego ulubieńca, czyli malinę. A w międzyczasie zużywam zapasy, których mam duuuuużo, więc w najbliższym czasie nie spodziewajcie się raczej denek z tej kategorii (no, chyba, że nie będę nic robić, tylko się smarować, zmywać i smarować)...


2. Żel do golenia Gillette Satin Care Floral Passion. Zapach ok, konsystencja też, ogólnie nie mam mu nic do zarzucenia poza stwierdzeniem, że w zasadzie to dla mnie to trochę zbędny produkt, bo na ogół i tak z lenistwa używam do golenia odżywki do włosów (jakiejkolwiek), lub nawet żelu pod prysznic (tak, wiem, straszna jestem)... Niemniej jednak mam jeszcze jedno opakowanie w zapasie, bo kupiłam dwupak.



3. Płyn do higieny intymnej Lactacyd. Mój nr 1 od lat. Jest delikatny, nie podrażnia i na pewno kupię go jeszcze nie raz, chociaż chwilowo testuję płyn Biały Jeleń (który też jest całkiem ok). 


Kategoria druga, czyli coś do włosów.

4. Próbki szamponu i odżywki L'Occitane z serii Repairing do włosów suchych i zniszczonych. Cóż, próbki były mikroskopijne i naprawdę nie wiem jak ktoś po ich zużyciu jest w stanie podjąć decyzję o zakupie pełnowymiarowego opakowania - ja w każdym razie się nie zdecyduję, bo po tym jednym razie (na tyle mi starczyły, szaleństwo!) nie zauważyłam, żeby zrobiły z moimi włosami cokolwiek. Tak więc na razie dziękuję, postoję, zużywam dalej swoje wielkie butle...

5. Fluid do układania loków firmy Macadamia. Dla mnie to świetny produkt, na tyle świetny, że już się zaopatrzyłam w kolejne opakowanie. Jedynym minusem (poza średnim składem, mimo fajnej nazwy) jest cena, zwłaszcza że produkt jest średnio wydajny. Ale moje włosy go lubią i ładnie się po nim układają, więc dopóki nie znajdę czegoś równie dobrego, pewnie jeszcze trochę sobie razem popracujemy...



Pielęgnacja twarzy. 


6. Od lewej: miniaturka płynu micelarnego Effaclar LRP. Tyłka nie urywa, wolę moją Biodermę, ten akurat testowałam na jakimś wyjeździe i był ok. Do kompletu miałam jeszcze próbkę kremu Effaclar K i powiem krótko - wolę Effaclar Duo :) 

7. Naturalny krem do twarzy różany Lavera Faces. To był z tych kosmetyków, którym na początku byłam totalnie zachwycona, ale mniej więcej od połowy opakowania zaczęłam z utęsknieniem wypatrywać końca naszej współpracy - niby nic mi złego nie zrobił, ale właściwie pozytywnych efektów też nie zauważyłam. Przyzwoicie nawilżał i to tyle, zapach zaczął mnie denerwować po zużyciu 1/3 opakowania. Nie kupię go ponownie.

8. Próbka serum z witaminą C z firmy Lierac. Podczas zakupów w SP nie mogłam się zdecydować, czy wolę słynne Flavo C, czy właśnie Mesolift Lierac, czytałam dużo dobrego (i niezbyt dobrego też) o jednym i o drugim produkcie, więc zdałam się trochę na pomoc konsultantki. Ona poradziła mi, żebym z moją wrażliwą cerą ze skłonnościami do dziwnych reakcji spróbowała najpierw jednak Flavo C (i tak zrobiłam), a Lierac (który ma w składzie więcej potencjalnie uczulających składników), wzięła na przetestowanie. Po wstępnych testach wiem już, że dokonałam dobrego wyboru - bardziej pasuje mi serum firmy Auriga i do niego na pewno wrócę (może potem do tej silniejszej wersji), a Lierac pozostanie moim "second choice" :) 

9. Woda termalna Vichy. Dostałam jako gratis do jakichś zakupów. Nie jest to zły produkt, powiedziałabym, że w swojej kategorii jest całkiem niezły, ale wolę Avene, a teraz czaję się na chwaloną wszędzie Uriage, więc do Vichy raczej nie wrócę (no, chyba, że znowu dostanę ją w prezencie). 

10. Dwufazowy płyn do demakijażu oczu Yves Rocher.  Mój numer 1 już od wielu, wielu lat (myślę, że w tym momencie to już idzie w dziesiątki :)) Uwielbiam i raczej nie zmienię - łapię się na tym, że nawet nie korci mnie testowanie czegokolwiek innego - ten jest dla mnie po prostu idealny - delikatny, zmywa wszystko, nie podrażnia oczu, nie robi mgły, normalnie cudo :) Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to może stosunek ceny do wydajności, ale i tak zawsze kupuję go na jakichś promocjach. To jeden z moich kosmetyków wszechczasów i produkt, który ZAWSZE mam w zapasie :) 

Mikro kategoria - kolorówka:


11. Cała seria próbek, głównie z firmy Everyday Minerals (plus jedna z Lily Lolo) - to był okres, kiedy próbowałam się zdecydować na podkład mineralny (udało się, ale o tym za chwilę), a spory wybór doprowadzał mnie do szału. 

Poniżej widać próbki podkładów w kolorach: Fairy Light, Light Neutral oraz pudry wykańczające EM i LL (gdybym nie miała już pudru bambusowego z BU, to myślę, że moim wyborem byłby Flawless Silk z Lily Lolo, bo jest naprawdę świetny). Niestety dwóch pudrów to ja nie zużyję pewnie przez całe lata, więc chwilowo skończy się na próbce.


12. Tu z kolei widać próbki podkładu Everyday Minerals z nowej formuły Jojoba Base, w trzech odcieniach. Ostatecznie wybrałam pełnowymiarowy podkład w odcieniu Vanilla, który idealnie stapia się z moją skórą i daje autentyczny efekt Photoshopa :) Jestem zachwycona i raczej nie wyobrażam sobie powrotu do normalnego podkładu (chociaż oczywiście "nigdy nie mów nigdy")...


Na koniec kategoria mieszana, czyli coś do ciała, zębów i paznokci :)


13. Pasta do zębów BLANX Med. Lubię i pewnie kupię kolejne opakowanie, chociaż z reguły czekam w SP na obniżkę, bo jeśli dobrze pamiętam, nie jest ona najtańsza. Ale moje zęby też ją lubią, więc na pewno wkrótce u mnie zagości ponownie.

 14. Żel pod prysznic Nivea Sunny Melon. Przyznam się, że ciężko mi idzie ocenianie żeli i produktów do mycia, ponieważ ciągle je zmieniam i właściwie nie pamiętam, żebym kiedykolwiek kupiła jakiś dwukrotnie. Ten był świetny latem, bo pachniał przepięknie i dobrze się sprawdzał, nie wysuszał mojej skóry, ale czy kupiłabym go ponownie? Nie sądzę, zwłaszcza przy tak ogromnym wyborze w sklepach. To, co było w nim fajne, to małe kuleczki, perełki olejku, które rozpuszczały się w trakcie mycia i dawały wrażenie dodatkowego nawilżenia. Ogólnie przyjemny produkt.

15, 16 i 17, czyli seria zmywaczy do paznokci. Nie, żebym miała jakiegoś fioła na tym punkcie, po prostu korzystając z tego, że akcja denko mobilizuje mnie do wykańczania posiadanych przeze mnie produktów, zamiast kupowania w nieskończoność nowych, postanowiłam pozbyć się tego, co zalegało w szafce od nie pamiętam kiedy. W każdym z nich zostało trochę zmywacza, a ponieważ ja praktycznie zawsze mam pomalowane paznokcie, to siłą rzeczy, zużywam tego produktu całkiem sporo.

Ten poniżej to ziołowy zmywacz z olejkiem z kiełków pszenicy firmy Delia Cosmetics. Wbrew obietnicom producenta, nie zauważyłam wzmocnienia moich paznokci, wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że mi dodatkowo wysuszał płytkę. Zmywał ok, ale moje skórki go nie polubiły. Zawiera aceton. Nie sądzę, żebym jeszcze do niego wróciła.


 Kolejny w tej grupie to zmywacz Killys, tym razem bez acetonu.Niestety u mnie się nie sprawdził, tzn przy delikatnych, jasnych lakierach jakoś dawał radę, ale już przy ciemniejszych, kiedy miałam na paznokciach swoje standardowe kilka warstw, można było dostać szału, bo był po prostu za słaby. Tak więc to był nasz pierwszy i ostatni raz.


Na koniec ostatni już produkt ( i ostatni zmywacz :)), czyli słynna rossmanowska Isana, ta zielona (widać ją na zdjęciu powyżej, obok żelu Nivea).  Używam go regularnie od kilku lat i chociaż nie jest idealny (aceton w składzie) i trochę jednak wysusza paznokcie, to jak dotąd nie znalazłam nic lepszego. Bo skuteczny jest bardzo - zmywa wszystko, łatwo go dostać, jest raczej tani. Wprawdzie po mojej ostatniej wizycie na ulubionych blogach zapisałam sobie nazwę jakiegoś zmywacza w żelu, który zamierzam przetestować przy okazji, ale póki co na półce czeka kolejna duża butla Isany. 
No, chyba że znacie i polecicie mi coś lepszego?

Całkiem sporo się tego nazbierało, ale oczywiście nie były to zużycia jednego miesiąca :) Znacie któryś z ww produktów? A może macie odmienną opinię?

sobota, 22 września 2012

Z serii - ulubione dodatki. Moje Moleskiny :)

No dobra, następny post będzie bardziej kosmetyczny (chyba :)) Może kolejne denko, bo już nawet specjalny folder ze zdjęciami przygotowałam.

Ale dziś jeszcze jadę tematami pobocznymi, wybaczcie :)

Jestem gadżeciarą. No nic na to nie poradzę, że lecę na fajne dodatki :) 

Nie pamiętam już kiedy, gdzie i u kogo zobaczyłam po raz pierwszy kultowy notes Moleskine. Ale pamiętam, że zauroczył mnie totalnie (to, że był taki skromny, ale poręczny i elegancki i że miał gumkę, a naprawdę te parę lat temu to była rzadkość, a jak zobaczyłam kieszonkę na końcu, to wiedziałam, że przepadłam). Oczywiście minęło kilka lat zanim stwierdziłam, że jednak jestem w stanie wydać na "zwykły notes" kilkadziesiąt złotych. Dla mnie to nigdy nie był zwykły notes - już wtedy przeczuwałam, że jak ktoś złapie bakcyla Moleskina, to ciężko będzie mu wrócić do normalnych notatników i kalendarzy :) Oczywiście nie bez znaczenia był również fakt, że wiedziałam, iż to były ukochane notesy Ryszarda Kapuścińskiego, Hemingwaya, Pabla Picassa czy Bruce'a Chatwina! W końcu jak równać, to do tych najlepszych :)

W tym miejscu chcę ostrzec, że ten post będzie miał dużo zdjęć, więc jeśli ktoś na tym etapie stwierdził, że takie rzeczy go w ogóle nie kręcą, to zachęcam do odpuszczenia reszty, bo znając mnie, krótko nie będzie :P

Moja mini (a właściwie to nawet mikro) kolekcja składa się (na razie) z trzech notesów: 


Wszystkie kupiłam przez brytyjski Amazon (tak jest wygodniej i taniej; można oczywiście zamawiać przez allegro, ale na ogół jednak przepłacimy, tak samo kupując stacjonarnie - wiem, że kiedyś w Warszawie można było Moleskiny kupić w Czułym Barbarzyńcy, ale też było drożej niż w Amazonie, więc ja osobiście trzymam się tego sposobu, a na żywo co najwyżej mogę sobie pooglądać co bym chciała kupić w następnej kolejności). 

Pierwszy był Books Journal. Wspominałam już kiedyś, że jestem totalnym książkowym freakiem, dłuższy czas zresztą prowadziłam bloga o książkach, tak więc dla mnie był to oczywisty wybór :)


 Rozmiarowo jest on dosyć spory (na długość ma ok. 21 cm, szerokość ok. 13 cm), jest w twardej, wytłaczanej w tytuły książek okładce (widać to na powyższym zdjęciu, jak również na zbliżeniu poniżej).


W środku na początku jest miejsce na nasz podpis i ewentualnie jakieś informacje w razie zgubienia notesu, dla potencjalnego znalazcy.



Dalej już mamy miejsce na opisy przeczytanych książek - strony są podzielone jak w notesie telefonicznym, alfabetycznie.  Możemy zawrzeć tam wszelkie informacje, typu: autor, tytuł książki, data przeczytania, wydawca, język, w jakim książka została napisana, wybrane cytaty...


 ...oraz naszą opinię i ocenę w gwiazdkach :)


 Mamy na to sporo miejsca.


Dalej jest przestrzeń na nasze własne notatki - ja od czasu do czasu robię sobie np. listy książek do kupienia / przeczytania. 


A tu wpisuję wybrane cytaty, które mi się spodobały i o których chciałabym pamiętać :) 


Wspomniane już kieszonki - szalenie praktyczna rzecz! Możemy tam poupychać jakieś małe karteluszki z notatkami, zakładki do książek albo co tam jeszcze przyjdzie nam do głowy :) 


Z tej samej serii (Passion) jest jeszcze Film Journal i Recipe Journal - jeśli ktoś chciałby sobie je obejrzeć, to można to zrobić TUTAJ.

Niedługo po zeszycie książkowym, do kompletu dobił mały notesik z limitowanej serii z Małym Księciem (no chyba wiadomo dlaczego :))


 Maleństwo to ma 14,5 cm na 9 cm, też jest w sztywnej okładce, na której jest rysunek Małego Księcia (jakżeby inaczej) wraz z najsłynniejszym chyba cytatem o tym, że "Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu".


Strona tytułowa również ma miejsce na nasz podpis + uroczą tematyczną grafikę. 


Reszta notesu to klasyczne kartki w linie. 


I ostatnie strony z kolejnym cytatem... 


...i kieszonką :) 


Uwielbiam ten notesik. O ile Book Journal mieszka sobie na półce obok książek, tak Mały Książę zawsze jest w mojej torebce - jest bardzo poręczny, zapisuję w nim wszystko, począwszy od listy zakupów, po rzeczy, które mi się podobają, to, co znajduję na Waszych blogach, a potem chcę sprawdzić w sklepie, rzeczy do zrobienia etc. 
W dodatku jest lekki i mały, więc nie obciąża mi dodatkowo torby. 

Chociaż stosunkowo niedawno (bo zaledwie 2 miesiące temu), zyskał brata-bliźniaka, więc teraz jest ich w torebce dwóch :) 


Jako trzeci bowiem pojawił się ten oto kalendarz, który jest dość nietypowy, ze względu na to, że obejmuje swoim zasięgiem aż 18 miesięcy! Zaczyna się od lipca 2012, a kończy na grudniu 2013 - oryginalnie, prawda? :) 

Dla mnie jest to rozwiązanie idealne, ponieważ często po prostu zapominam o kupnie kalendarza na początku roku i zanim się ogarnę, to mamy wakacje, więc wtedy już nie opłaca mi się inwestować w kalendarz, z którego będę korzystała tylko pół roku. Czasem też robię to z premedytacją, tzn myślę sobie, że po co mi normalny kalendarz, który będzie mi tylko zawalał dodatkowo torbę i że i tak nie będę z niego korzystać, że przecież mam wszystko w telefonie i w komputerze etc. Tymczasem po jakichś trzech, czterech miesiącach, zaczyna mi go po prostu brakować, no i reszta wygląda jak powyżej - w połowie roku nie będę przecież kupowała kalendarza!

Moleskine wyszedł naprzeciw takim zapominalskim jak ja i stworzył ten oto notatnik: 



Rozmiarowo jest identyczny jak Mały Książę, czyli ok. 14x9 cm - rozmiar idealny do torebki! Jak widać poniżej, rozplanowany też jest tak, aby pomieścić wszystkie potrzebne nam notatki - po lewej stronie mamy tydzień z miejscem na każdy dzień, a po prawej dodatkową stronę. 


Na końcu wiadomo co :) Plus komplet naklejek, które mogą się przydać przy oznaczaniu notatek. 


Nie wiem, czy też jesteście fanami firmy Moleskine, czy też uważacie takie gadżety za fanaberię, ale przyznam się, że ja mogłabym mieć ich jeszcze z dziesięć, bo je po prostu uwielbiam :) 

Wiem, że to może głupie, ale zupełnie inaczej mi się pisze w takim notesie czy kalendarzu, niż w zwykłym zeszycie. 

Cóż począć, kocham moje Moleskiny :) 


A Wy lubicie notesy/ kalendarze? A jeśli tak, to macie jakieś ulubione typy? 

Kulinarnie - zapiekane cukinie - niebo w gębie!

Uwielbiam jesień między innymi dlatego, że chłodniejsze popołudnia mobilizują mnie do częstszego gotowania :) 

Już kiedyś tłumaczyłam, że z natury jestem leniwa, więc im prostszy przepis i krótszy czas przygotowania potrawy, tym większa szansa, że zagości ona u mnie na stałe. 

Tak też stało się z faszerowanymi cukiniami. Przepisów na to danie możemy oczywiście znaleźć całe mnóstwo, jedni lubią wersję z mięsem, inni opcję wegetariańską; najfajniejsze jest to, że dodatki można zmieniać w zależności od humoru i zawartości lodówki :)  I zawsze wyjdzie smacznie!

Moja ostatnia wersja była prościutka i naprawdę przepyszna.



 Miałam w domu dwie małe cukinie (takiej długości, jak widać powyżej). Cukinie umyłam, przekroiłam wzdłuż i wydrążyłam środek, pozostawiając jakiś 1 cm po bokach (może być więcej, zwłaszcza jeśli cukinie są większe). Jeśli warzywa są młode, to wydrążony środek możemy dorzucić do reszty farszu. Jeśli nie mamy na to ochoty, lub cukinie do najmłodszych nie należą, pozbywamy się środka bez większych wyrzutów sumienia :)

Następnie naszykowałam farsz - jakieś 1,5 pomidora obrałam i pokroiłam w kostkę, dorzuciłam do niego przyprawioną fetę (może być normalna, też pokrojona w kostkę, ja miałam taką gotową, do przekąsek), do tego dodałam trochę czosnku niedźwiedziego, czosnku normalnego przeciśniętego przez praskę, sól, pieprz, zioła prowansalskie i trochę oliwy (z chilli). Wymieszałam wszystko, polałam każdą z cukinii odrobiną oliwy (dosłownie kilka kropel), wypełniłam farszem, potem rozłożyłam na folii do pieczenia i wsadziłam do rozgrzanego do 180 stopni piekarnika na 15 minut.


Po 15 minutach wyjęłam blachę, na każdy kawałek cukinii położyłam po plastrze żółtego sera i wstawiłam do piekarnika jeszcze na dosłownie 2 minutki, tak żeby ser się roztopił. 

 
Uwielbiam w tym daniu to, że jest proste, smaczne, sycące i nadaje się do pracy (pod warunkiem, że macie warunki do podgrzania i jesteście odporni na łakomy wzrok współpracowników, skuszonych przepięknym zapachem)...

Do kolejnej wersji dodam pieczarki i pietruszkę, a jak będę miała trochę więcej czasu, to pewnie jeszcze wszystko wymieszam z ugotowanym wcześniej ryżem (to wersja dla bardzo głodnych).

A żeby nie zrobiło się tu za bardzo kuchennie, to postaram się kolejny wpis zrobić o kosmetykach lub czymś podobnym :))

wtorek, 18 września 2012

Kulinarnie - zupa krem z dyni

Uwielbiam dynię - najbardziej chyba w wersji pieczonej, którą potem dodaję do sałatek, jem samą, albo wykorzystuję jako podstawę np do tart i muffinek, ale uważam, że podczas chłodnych jesiennych i zimowych popołudni (które dopiero przed nami),  nie ma nic lepszego niż rozgrzewająca zupa. 

Właściwie za każdym razem w moim przypadku jest to wariacja na podstawie przepisu, bo ja lubię eksperymentować :) 

Tak więc poniżej podam Wam oryginalny przepis, z uwagami, co robiłam po swojemu. Niestety źródło mi przepadło, bo nie zapisałam skąd go wzięłam, ale wiem, że jest sporo bardzo podobnych (moja mama robiła wczoraj niezależnie ode mnie prawie identyczną zupę, tylko bez ziemniaków, ja rok temu dodawałam jeszcze marchewkę, tak więc jak widać - można kombinować do woli :))




Na zupę krem potrzebujemy (przepis jest na dwie porcje, ja zmieniłam proporcje i w rezultacie wyszedł mi dość spory garnek):

- 250 g dyni (* u mnie było prawie 2x więcej, bo chciałam, żeby było ją czuć),
- 2 średnie ziemniaki,
- kilka łyżek oliwy z oliwek,
- 1/2 łyżeczki curry (*dałam jakieś 2 pełne łyżki),
- 1/4 łyżeczki mielonego imbiru (*dałam 1/3 garści imbiru kandyzowanego),
- 1/4 łyżeczki kuminu (*dałam spokojnie całą łyżeczkę),
- sól, pieprz do smaku
- 200 ml mleka kokosowego (*ja ostatecznie do tej pierwszej wersji nie dodałam, bo stwierdziłam, że bez mleka smakuje idealnie, może jutro przetestuję wersję z mlekiem),
- * dodatkowo dorzuciłam trochę przyprawy indyjskiej garam masala (ale dosłownie ciut, bo jest pikantna) i 1/2 łyżeczki kurkumy, 



Samo przygotowanie jest banalne - w garnku rozgrzewamy oliwę, wsypujemy przyprawy (czyli curry, imbir, kumin i alternatywnie, resztę) i mieszamy, potem wrzucamy obraną i pokrojoną w sporą kostkę dynię i ziemniaki i tak sobie to dusimy pod przykryciem przez jakieś 5 minut. Następnie dolewamy 1/2 l wody, przykrywamy i gotujemy dopóki warzywa nie będą całkiem miękkie. 
Całość miksujemy i ewentualnie dodajemy mleczko kokosowe (lub nie :)). Zupę możemy podać z małymi grzankami (co widać u mnie na obrazku), posypać pestkami słonecznika, lub dyni właśnie :) 

Prawda, że proste? Dodam jeszcze, że w zależności od tego, czy lubimy bardzo pikantne smaki, czy łagodniejsze, możemy stopniować ilość przypraw - najlepiej spróbować odrobinę wywaru pod koniec gotowania. Mleczko kokosowe złagodzi ewentualną ostrość :)

Smacznego :)


Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...