Żyję. To dla tych, którzy się zastanawiali. A dla wszystkich (bez względu na to, czy się zastanawiali czy nie), recenzja absolutnie wyjątkowego filmu, na który czekałam z zapartym tchem od momentu, kiedy tylko usłyszałam, że powstaje. A potem wyszłam z kina zauroczona dokładnie tak, jak sobie to wyobraziłam. A nawet bardziej.
Wes Anderson jest bez wątpienia jednym z reżyserów, którzy już od swojego debiutu rezydują w świecie filmowym w stałym miejscu, gdzieś na granicy geniuszu i szaleństwa. Właściwie dowolny tytuł, który wyszedł spod jego ręki można by umieścić w słowniku jako ruchomą ilustrację hasła "fantasmagoria" - dlatego też do zachwytu nad jego dziełami bardzo przydatna (żeby nie powiedzieć niezbędna) jest odpowiednia wrażliwość. Ci, którzy widzieli choćby jeden z wcześniejszych filmów reżysera, wiedzą mniej więcej, czego można się spodziewać po jego kolejnym tytule. Ci, którzy w kinie łakną oczarowania i baśniowych fantazji (ale raczej rodem z mrocznych opowieści braci Grimm aniżeli przesłodzonych disneyowskich obrazków), także powinni być zachwyceni. Jeśli natomiast należycie do widzów, nadających na nieco bardziej logicznych falach, to śmiem twierdzić, że magia i wdzięk najnowszego obrazu Andersona może okazać się dla Was ciężka do przełknięcia.
"Grand Budapest Hotel" to obraz kunsztowny, przypominający ekskluzywną bombonierkę, pełną przepięknie zapakowanych czekoladek, z których każda stanowi smakową niespodziankę. Jego misterna i wyszukana konstrukcja sprawia, że jest to film, który można (i należy) obejrzeć więcej niż jeden raz, albowiem nawet przy bardzo uważnym śledzeniu tego, co odkrywa przed nami reżyser, nie jesteśmy w stanie docenić wszystkich maleńkich klejnocików, z których składa się ten obraz.
To szkatułkowa opowieść, w której dostajemy historię zamkniętą w innej historii, pełną kolejnych warstw i zupełnie niespodziewanych zwrotów; równie szaloną, co fantazja Andersona. W dodatku wszystko rozgrywa się w przepięknie skonstruowanym świecie wymyślonym przez reżysera, w którym nawet najdrobniejszy szczegół nie został pozostawiony przypadkowi - już od pierwszych sekund naprawdę przenosimy się do innej rzeczywistości, trochę baśniowej, trochę artystycznej i zapewniam, że ten stan dziecięcego olśnienia nie opuści nas aż do napisów końcowych. Opowiadana historia stanowi raczej pretekst do pokazania rozpędzonego pociągu andersonowskiej wyobraźni oraz całego szeregu błyskotliwych i dowcipnych dialogów, aniżeli cel sam w sobie. Trzeba jednak powiedzieć, że choć w pierwszej chwili możemy mieć wrażenie lekkiego przerostu formy nad treścią, to w ostatecznym rozrachunku fabuła filmu także się broni.
W centrum wydarzeń mamy Gustawa H., zarządcę ekskluzywnego tytułowego hotelu, który zostaje uwikłany w szeroko zakrojoną intrygę przy okazji kradzieży cennego obrazu. Sensacyjna akcja rodem z surrealistycznej farsy rozgrywa się na tle wydarzeń, które ciężko zaliczyć do zabawnych, a mianowicie para-nazistowskiej agresji na fikcyjne państwo Żubrówki w Centralnej Europie, co nadaje całej historii nieco mroczniejszy wydźwięk. Zresztą Anderson z równą swobodą bawi się komediowym absurdem, by chwilę później przeskoczyć do poważniejszych tematów. Widz zostaje więc bezlitośnie wciągnięty w abstrakcyjny miks miłości, śmierci, wojny i przemocy, pokazanych jednak w sposób przywołujący na myśl estetykę komiksową, a nawet dziecięce kreskówki. Osią, na której opiera się film, jest cudownie pokazana pogłębiająca się relacja Gustawa z hotelowym boyem, a kreacja Ralpha Fiennes'a, wcielającego się w postać dziwacznego mentora to prawdziwa perełka. Dla tych, którzy mają w pamięci jego najmocniejszą rolę w "Liście Schindlera", ta komediowa odsłona może być sporym zaskoczeniem. A jednak sposób, w jaki Fiennes balansuje pomiędzy wyrafinowaniem i (niekiedy naprawdę mocno) zaskakującym optymizmem, ani razu nie popadając w przesadną śmieszność, jest najlepszym świadectwem klasy tego aktora - jego Gustaw H. jest zabawny, ale nigdy nie pretensjonalny i od pierwszej chwili kradnie serca widzom. W tym miejscu nie można nie wspomnieć o całej plejadzie ulubionych aktorów Andersona, z których część pojawia się w większych (i raczej nietypowych dla siebie) rolach, a część zaledwie w epizodach, wzbudzając jednak u widowni taki sam entuzjazm - właściwie przez większą część filmu możemy swobodnie bawić się w grę pt. "kto ze znanych aktorów pojawi się w następnej scenie". W obsadzie mamy więc świetnego debiutanta Tony'ego Revolori oraz ekipę marzeń niejednego reżysera, w której znajduje się m.in. Adrian Brody, Willem Defoe, Tilda Swinton, Edward Norton, Jude Law, Harvey Keitel, Jeff Goldblum, Owen Wilson, Bill Murray, czy nawet George Clooney (przez dosłownie 2 sekundy).
Im mniej wiemy o samej fabule przed obejrzeniem filmu, tym lepiej dla nas - w ten sposób mamy możliwość podziwiania niezwykłego świata stworzonego przez Wesa Andersona bez uprzedzeń i bez oczekiwań, skupiając się jedynie na samej przyjemności płynącej z oglądania czegoś oryginalnego. Myślę, że najlepszym podsumowaniem zarówno osoby reżysera, jak i postaci jego filmowego bohatera, Gustawa H. może być jedno ze zdań, które pojawia się pod koniec filmu - "podtrzymywał iluzję z nadzwyczajnym wdziękiem". Bo "Grand Budapest Hotel" to iluzja, której nie da się (ani nie chce) wyrzucić z pamięci jeszcze długo po zakończonym seansie.
W skrócie - kto jeszcze nie widział, ten niech maszeruje do kina. A ci, co widzieli, niech dadzą znać, czy i jak im się podobało.
I w ogóle to Happy Birthday drogi blogu, bo w międzyczasie stuknęły Ci dwa lata. Kupa czasu. I takie tam.
Do następnego!
Ostatnio czytałam w wysokich obcasach wywiad z W. Dafoe i dowiedziałam się z niego, że jest polski akcent w tym filmie. Zdjęcia też były kręcone w Zgorzelcu a nie tylko w Gorlitz:)
OdpowiedzUsuńFilm szalenie mi się podobał. Dla mnie to była wielka uczta. Pięknie go porównałaś do bombonierki - strzał w sedno.
O, patrz, nie wiedziałam o tym polskim akcencie - taka sympatyczna ciekawostka :)
UsuńOj tak, to była fantastyczna uczta!
Świetny film, obsada, zdjęcia, opowiedziana historia :) Dla mnie to był jeden z ciekawszych obrazów z jakimi spotkałam się w ostatnim czasie.
OdpowiedzUsuńPrzyznam się, że poszłam na niego głównie przez obsadę. Postać reżysera pominęłam, co wyszło mi na dobre bo potem zaczęła się magia kina w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Szczęśliwego dalszego blogowania :))))
Dziękuję (że tak zacznę od końca) :)))
UsuńCzasem to, co nas doprowadza na film nie jest aż takie istotne - ważniejsza jest właśnie sama magia, która czeka w kinie :) Ja akurat wielbię Andersona strasznie, więc to był mój filmowy "must see" :D
Oby nastąpił (ten następny raz) szybciej
OdpowiedzUsuńI Twemu życzeniu stało się zadość :DD
UsuńAle wiesz, jak to jest z moją regularnością - jak pięć kroków do przodu, to potem miesiąc przerwy :D
Przyznam się, że mam ten film na oku już dawno, a kiedy zobaczyłam trailer to już w ogóle :) U mnie jeszcze go nie ma w kinach, ale mam nadzieję że już niedługo! A Ralph Fiennes to jeden z moich ulubionych aktorów.
OdpowiedzUsuńTo ja się przyznam, że zaraz po zakończeniu miałam chęć obejrzeć go jeszcze raz. A potem jeszcze :) Myślę, że jak tylko się ukaże na dvd, to będę go chciała mieć na własność. Ja Ralpha lubię i cenię, chociaż nie zaliczam się do jakichś szalonych fanek - może to ta trauma po Liście Schindlera...
UsuńA jak nic o tym filmie nie słyszałam, dopóki nie zaczęły się pojawiać na blogach i Instagramie opinie, wszystkie bardzo pochlebne. Uwielbiam historie zamknięte w historiach o historiach, a także filmy rozgrywające się w hotelach. Pięknie opisałaś całość, na pewno się nim zainteresuję!
OdpowiedzUsuńJeśli lubisz takie szkatułkowe opowieści, to powinno Ci się spodobać :) Dla mnie to po prostu perełeczka :)
UsuńA widziałaś może Hotel Splendid?
UsuńNie, i co mnie dość dziwi, nawet o nim nie słyszałam! Ale może przy jakiejś okazji nadrobię, bo lubię takie absurdalne historie :)
Usuń