Początek nowego miesiąca oznacza zazwyczaj wysyp tego typu postów, więc tym razem wbijam się w trend :)
Oczywiście nie jest tak cudownie, że to wszystko udało mi się zużyć w ciągu ostatniego miesiąca, co to, to nie. Niemniej jednak uzbierałam parę rzeczy, a pokazywanie tego, co zdołałam wykończyć, bardzo dobrze robi mi na samopoczucie, więc voila:
Nie jest tego zbyt dużo, wiem, ale i tak jestem z siebie dumna, bo jednak CZEGOŚ mi po troszku z łazienki ubywa, a to dla mnie niemałe osiągnięcie :)
No to lecimy.
Na początek dwa opakowania mojego ukochanego dwufazowego płynu do demakijażu oczu Yves Rocher - jako potwierdzenie tego, co twierdziłam tu już wielokrotnie, a mianowicie jest to dla mnie kosmetyk niezastąpiony, którego nie mam nawet zamiaru zmieniać. W szafce oczywiście jest zapas :)
Dalej mamy dwa płyny do płukania ust - tego pierwszego, Listerine Stay White już nie kupię, bo jest dla mnie zdecydowanie za mocny i powiem szczerze, że mniej więcej od połowy męczyłam się z nim strasznie i skończyłam go chyba tylko dzięki mojemu oślemu uporowi.
Ten z firmy Colgate Total Pro-Zdrowe Dziąsła był o niebo lepszy (przede wszystkim bez alkoholu!) i dużo delikatniejszy, ale z kolei bardzo niewydajny i naprawdę szybko się skończył. Teraz mam znowu jakiś Listerine, ale bez alkoholu. W tej kategorii zdecydowanie brakuje mi faworyta i na ogół szukam po omacku, więc jeśli macie jakiś produkt wart polecenia, to dajcie znać w komentarzach pls!
Skoro jesteśmy przy produktach do higieny jamy ustnej, to do kosza poleciały także dwie pasty - pierwsza z nich to Denivit Anti-Stain, mająca pomagać w usuwaniu przebarwień. Jeśli chodzi o mnie, to nie zauważyłam właściwie żadnej różnicy, więc nie sądzę, abym jeszcze ją kupiła - ot, zwykła pasta, bez rewelacji. Jedyne, co mi się w niej podoba, to praktyczne opakowanie - można ją postawić na zakrętce i nie ma problemu ze zużyciem do końca.
Z kolei pasta R.O.C.S Carribean Summer była miłą odmianą, bo po 1) nie zawierała fluoru, a po drugie miała delikatne, ale skuteczne działanie - po jej użyciu naprawdę czułam, że coś robi dla moich zębów :) Minusem jest dostępność, bo z tego co pamiętam, zamawiałam ja online, natomiast chyba nie widziałam jej w normalnym sklepie. Kupię ponownie, jak ją znajdę :)
Następny w kolejności jest krem z firmy
Uriage, Tolederm Riche, o którym pisałam więcej
TUTAJ
Jest to krem kojąco-odżywczy do twarzy, który świetnie się sprawdza pod makijaż w zimniejsze dni oraz do cery wrażliwej. Lubię i nie wykluczam powrotu za jakiś czas (ale chwilowo mam w kolejce spory zapas innych produktów).

A'propos "pod makijaż" - zużyłam już chyba drugie pełnowymiarowe opakowanie mineralnego podkładu Everyday Minerals z serii Jojoba base. Mój podkład był w jaśniutkim odcieniu Vanilla, który udało mi się dobrać po wykończeniu wielu próbek :)
Powiem tak - sądziłam, że znalazłam swój podkładowy ideał i naprawdę nie mam najmniejszych zastrzeżeń do jakości tego produktu. Natomiast w moim przypadku jest to zakup kompletnie nieopłacalny, bowiem za pojemność 4,8 g trzeba zapłacić sporo ponad 60 zł, przy czym ja wykańczam takie opakowanie w przeciągu miesiąca. Nie mam pojęcia, jak to robię, ale okazało się, że Lily Lolo jest równie dobry (nie wiem, czy nawet nie lepszy), a znacznie tańszy (10g, czyli dwukrotnie więcej! za 69,90 zł). Tak więc - sorry, Gregory, ale ekonomia wygrywa.
Pana poniżej pewnie część z Was dobrze zna, bo chociaż niełatwo go zdobyć, jest dość popularny :) To wersja amerykańska dezodorantu Secret w sztyfcie, nie pamiętam zupełnie czym się różni, poza wielkością. W każdym razie jest skuteczny. Ale chyba nie będzie mi się chciało go znowu szukać, na razie mam Biodermę i zieloną kulkę Vichy, które są jakieś dwa razy droższe, ale moim zdaniem lepsze. Tak więc Secret być może jeszcze u mnie zagości, ale nie będę specjalnie się udawać na rundę poszukiwawczą po sklepach czy allegro.

No i zbliżamy się dużymi krokami do końca :) Na finiszu znalazł się również balsam do ciała z H&M o zapachu Vanilla & Apple (pachniał bardzo słodką szarlotką), który był całkiem fajny (przytargałam go z Madrytu i nie mam pojęcia, czy jest też u nas, bo jakoś nigdy nie sprawdzam kosmetyków w tym sklepie, ale podejrzewam, że jest). Dla mnie produkt ok - wydajny, gęsty, nieźle nawilżał (chociaż nie jakoś baaaardzo spektakularnie), zapach utrzymywał się na ciele dość długo, więc trzeba lubić takie kuchenne aromaty :) Mimo tych zalet nie sądzę, żebym do niego wróciła, bo zarówno na rynku, jak i w mojej szafce jest taki wybór tego typu produktów, że pewnie prędzej o nim zapomnę niż wykończę te kilka innych, które czekają w kolejce :)

No i na sam koniec został mi produkt niekosmetyczny, ale polecony mi przez moją panią dermatolog przy okazji moich problemów skórnych. To tzw. kwas borny/borowy, czyli Borasol, do dostania w aptece. Ja używałam go do przemywania problematycznych miejsc na twarzy, bo delikatnie ją łagodził i koił. To środek antyseptyczny, ma działanie odkażające, ale też ściągające i wysuszające. Trzeba jednak uważać, żeby nie wcierać go w skórę, nie używać zbyt długo i najlepiej oczywiście robić to pod kontrolą lekarza, bo stosowany nierozważnie może narobić więcej szkód niż pożytku - ja tylko sygnalizuję, że jest coś takiego, z myślą, że ta informacja może się komuś przydać.
I to już wszystkie moje ostatnie "wyrzutki", ciekawe kiedy uda mi się zrealizować kolejne denko :)