sobota, 30 czerwca 2012

Przeceny w Schaffashoes

Piszę na szybko, bo mam informację dla butomaniaczek - niestety chyba tylko z Warszawy, bo wydaje mi się, że sklepy Schaffashoes są wyłącznie w stolicy - jeszcze dziś i jutro trwa tam ogromna wyprzedaż - większość butów jest przeceniona o ok. 50%, w tym mnóstwo modeli Tommy'ego Hilfigera, Melisy, Pepe Jeans, Moschino, Vagabondy, Crocsy i nie wiem co jeszcze :) 

Ja właśnie wróciłam z moimi upatrzonymi mokasynami Pepe Jeans (jednak na żywo też są śliczne) - zamiast 309 zapłaciłam za nie 155 zł! Tak więc same widzicie, że warto odszukać na stronie najbliższy sklep stacjonarny i...uzbroić się w cierpliwość, bo tłumy są dzikie, a sklepy ciasne :)


Nowe nabytki kosmetyczne

A teraz, zgodnie z zapowiedzią, parę drobiazgów z kategorii kosmetyków, które nabyłam ostatnio drogą kupna w różnych miejscach :)

1. Masło do ciała Bawełna z Bielendy do skóry suchej i wrażliwej - sporo o nim czytałam i byłam ciekawa, jak się sprawdzi u mnie. Na razie czeka grzecznie, bo dopóki nie wykończę grejpfrutowego TBS, na pewno nie ruszę niczego innego. Ponadto obawiam się, że po TBS wszystkie inne masła będą mi się wydawały beznadziejne, więc może chwilę zaczekam z testowaniem tego, żeby dać mu szansę na obiektywną ocenę :) Zresztą zastanawiam się, czy to nie będzie trochę za ciężkie na lato. No nic - zobaczymy za jakiś czas.


2. Krem do mycia twarzy Lirene - do skóry wrażliwej. Mogę już o nim coś napisać, bo używam go od kilku dni (w duecie z gąbką Konjak) i póki co - sprawdza się bardzo dobrze. Podoba mi się jego zapach, jest delikatny, nie uczulił mnie (co u mnie nie jest takie oczywiste, bo duża część drogeryjnych kosmetyków źle działa na moją skórę) i dobrze zmywa makijaż. To odpowiednik tego niebieskiego żelu Lirene, tyle że tamten jest dla cery normalnej.



3 i 4. Szczotka do mycia i masażu na drewnianej rączce (z Superpharm, teraz jest w promocji za jakieś 14,99 albo podobnie) - po jednej stronie ma wypustki do masowania, po drugiej tradycyjne włosie. Jeszcze nie testowałam na sobie, bo to świeży nabytek, ale zapowiada się interesująco :)


 




Razem ze szczotką kupiłam filtr przeciwsłoneczny Pharmaceris, o którym też niedawno czytałam pochlebne opinie (tzn konkretniej czytałam o wersji 50 SPF, ale przy moim mało aktywnym przebywaniu na codzień na słońcu, trzydziestka powinna być wystarczająca). Na razie kończę Biodermę, z której jestem bardzo zadowolona, potem miałam w planach testowanie filtra z Nuxe, ale Pharmaceris jest o połowę tańszy i akurat był pod ręką, więc automatycznie przesunął się wyżej w kolejce :) Dam znać, jak się sprawdzi.


5. O tym podkładzie Jojoba Base Everyday Minerals w nowej formule pisała Zielony Koszyczek (TUTAJ) i po jej entuzjastycznej recenzji oczywiście nie pozostało mi nic innego, jak zamówić próbki.



Wybrałam kilka odcieni do cery jasnej i średnio jasnej, a mianowicie: Sand, Natural, Vanilla i Nude, a także puder Finishing Dust. 

Po kilku dniach testowania mogę powiedzieć tyle:
- najlepszym dla mnie odcieniem wydaje się na razie Vanilla, pozostałe są troszkę za ciemne (Natural ewentualnie też daje radę, ale Vanilla jednak lepsza)

- podkład jest niezbyt kryjący, więc jeśli ktoś ma większe problemy, to sorry Gregory, ale trzeba szukać dalej :)

- podkład jest faktycznie satynowy (tak go chyba opisuje producent - ciekawi mogą sobie sprawdzić tu:. http://everydaycosmetics.pl/podklady/jojoba-base.html ), kiedy już się "przyjmie" na twarzy, daje piękny efekt "porcelanowej gładkości", jak to określiła moja koleżanka z pracy :) Skóra wygląda naprawdę ładnie, skórki nie są podkreślone, ogólnie bardzo ok. 

Nie jestem pewna, czy EM przebije Lily Lolo, który jak na razie jest moim faworytem, ale pierwsze wrażenia są jak najbardziej pozytywne.



6. I w końcu "last, but not least", moje jajeczko do ust firmy EOS (Evolution of Smooth), Organic Lip Balm Smooth Sphere.

Wspominała o nim kiedyś chyba Nissiax83 i jakoś tak mi zapadło to w pamięć, że przy okazji zamówiłam je sobie do wypróbowania jako ciekawostkę. Lubię nowe produkty do ust i mam ich sporo, ale też sporo zużywam. 
Kupiłam wersję o zapachu owoców letnich, w kolorze pomarańczowym. 


Opakowanie, jak widać, jest śmieszne i faktycznie wygląda jak małe jajeczko. Zapach nie jest może powalający na kolana, ale przyjemny i nie nachalny. Nie zauważyłam też spektakularnego nawilżenia, ale przynajmniej przez dłuższą chwilę balsam zostawia na ustach nietłustą, ale konkretną warstwę i to jest całkiem przyjemny efekt. 

W dodatku ma w 100% naturalny skład  (konkretów nie podam, ale pewnie można sobie wygooglać, jak ktoś jest bardzo ciekawy). 

Obstawiam, że balsam jest bardzo wydajny, bo póki co nie widzę po nim nawet śladu zużycia, a trochę już się nim maziam. A, i na ustach wygląda bardzo naturalnie, nie nabłyszcza ich, co też może dla kogoś okazać się ważną informacją.



Ogólnie bardzo przyjemny gadżecik, za kilkanaście złotych można go sobie potestować :) Nie wiem, czy skuszę się na inne "smaki" (jest ich w sumie kilka: Sweet Mint, Summer Fruit, Honeysuckle Honeydew i Strawberry), ale na razie jestem bardzo zadowolona.
Dodatkowy plus za opakowanie - po pierwsze przyciąga wzrok :) a po drugie można go wrzucić do torebki i potem stosunkowo łatwo zlokalizować po kształcie :)





piątek, 29 czerwca 2012

Wyprzedażowo :)

Ufff, nogi mi odpadają...

Po pracy wybrałam się "tylko na chwilkę" do Wola Parku, ot - żeby spojrzeć, czy gdzieś przypadkiem nie znajdę w końcu idealnego kapelusza na lato, który sobie wymarzyłam.

Znalazłam.

A oprócz niego jeszcze kilka innych rzeczy :)

Poniżej zbiorcze zestawienie z kilku ostatnich wypadów zakupowych.

Powiem tak - już dawno nie byłam taka zadowolona z wyprzedażowych nabytków. W dodatku większość z tych rzeczy była na mojej liście "must have", więc starałam się nie poddawać zanadto impulsom.

Jedno jest pewne - niedługo wchodząc do mojego mieszkania, będę się musiała dosłownie przedzierać przez ogromne sterty butów. Prawdą jest również, że obiecałam sobie, że kupię jeszcze tylko klasyczne czarne skórzane baleriny i TO JUŻ KONIEC zakupów butowych. 

Ale kiedy wchodzę do Mango i tam na półce leży sobie jedna jedyna para, w moim rozmiarze, która przymierzona "tylko na sekundkę, ot tak, z ciekawości" okazuje się być skrojona na moje stopy, jest w ślicznym koralowym kolorze i jeszcze do tego kosztuje rozsądne pieniądze, no to nie ma zmiłuj. Wiadomo przecież, że wrócimy razem do domu :) 

Tak, zdecydowanie nie radziłabym stawiać na mnie pieniędzy kiedy mówię, że w tym sezonie nie kupuję już butów/torebek/apaszek/lakierów do paznokci...

A oto i winowajcy, tu na zdjęciu z Essie w kolorze nomen omen California Coral :)



Dziś po raz kolejny przechodziłam w nich kilka godzin i muszę powiedzieć, że są zaskakująco wygodne - moje stopy rzadko kiedy od razu lubią się z nowymi butami, a z tymi weszły w komitywę od pierwszego założenia :) 


Zbliżenie na materiał: 


Kosztowały 99 zł. 


A jako "bonus", apaszka w coś panterkopochodnego (też z Mango), przeceniona z 89 na 39 zł, czyli kolejna rzecz z mojej listy Must Have :)
Edit: chustka jednak nie zagrzeje u mnie miejsca, bo tak bardzo spodobała się mojej mamie, że poprosiła mnie o taką samą. Jednak w żadnym sklepie już jej nie znalazłam, więc dla siebie nabyłam trochę inną (będzie niżej), a z tą się rozstaję...


A tu reszta łupów (uprzedzam, że będzie sporo zdjęć):

1. Marynarka z Zary, na którą "chorowałam" od kilku miesięcy. Pierwotnie kosztowała 469 zł, chwilowo jest o 100 zł tańsza i oczywiście mogłam poczekać trochę dłużej, ale powiem szczerze, że nie wytrzymałabym nerwowo tego napięcia, czy przy kolejnych przecenach zostanie gdzieś jeszcze jakiś egzemplarz (obawiam się, że moje koleżanki z pracy też nie wytrzymałyby dłużej mojego gadania o niej) :)

Jest piękna, jest moja i tak mi się podoba, że mam ochotę pójść w niej spać :)



Tu jeszcze zbliżenie na materiał - to taka trochę wełna boucle, coś a'la słynne chanelowskie żakiety (tylko o innym fasonie):


2. Kapelusz z działu męskiego H&M. Cena 29,90 (tak mi się wydaje). W ciągu ostatniego miesiąca lub dwóch, przymierzyłam chyba ze 150 modeli nakryć głowy i powiem szczerze, że byłam bliska rezygnacji, ale uparłam się i dziś wchodziłam po kolei do każdego sklepu, który podejrzewałam o taki asortyment i w końcu znalazłam mój kapelusz idealny, w którym w dodatku nie wyglądam jak zbieg ze szpitala dla psychicznie chorych lub włóczykij spod mostu :) 

 3 i 4. To już mój zakupowy standard, czyli zwykłe koszulki - biała z H&M, w granatowe paski z koronką z Promodu.



5. Nowa chustka, która zastąpi tę z Mango. Ta jest ze sklepu Accesorize i kosztowała chyba jakieś 49 zł (przeceniona o 50%).


6. Tunika z H&M, która urzekła mnie kolorami i suwakiem z tyłu :) Kosztowała jakieś 39 zł. 




Tył z bliska :) 



I to już wszystkie zakupy ciuchowe. Mam jeszcze na oku zamszowe mokasyny Pepe Jeans (które na razie widziałam tylko na zdjęciu, więc może na żywo nie okażą się aż tak kuszące), a potem omijam sklepy szerokim łukiem aż do końca sezonu :) 

A w następnym odcinku, drogie dzieci, będzie mały bonusik kosmetyczny (czyli to co wpadło mi do koszyka przy okazji, choć również znajdowało się na liście) i cudowna książka, do której śliniłam się również od dawna :) 

A tymczasem idę przygotować jakąś fantastyczną kąpiel dla swoich zmaltretowanych stóp, a potem wczołgać się pod kołdrę...

środa, 27 czerwca 2012

Wieczorową porą + drobiazgi z TBS

W planach mam bardzo spokojny wieczór, z książką, muzyką w tle, ulubioną herbatą w nowym kubku, otulona zapachem świeczki (Country Lemonade by YC) i nowych produktów do ciała z The Body Shop. 



Znacie Julię Marcell? Bo jeśli nie, to polecam, zwłaszcza że to nasz rodzimy talent :)

Uwielbiam ten teledysk:




A tu niesamowicie różano-waniliowa herbata Dilmah (choć przyznam się, że ja nie wyczuwam w niej tej wanilii) w komplecie z moim urodzinowym kubkiem ze Starbucksa - uwielbiam je, bo mają idealną dla mnie pojemność i ciekawe wzory :)
 



A tu żel pod prysznic z nowej serii TBS "Earth Lovers" - mój obłędnie pachnie arbuzem i eukaliptusem, oraz małe masełko do ciała o zapachu czerwonego grapefruita - to jedno z nielicznych masełek, które sprawdzają się u mnie w cieplejsze dni - zapach jest fajnie orzeźwiający.


W tej ekologicznej serii żeli pod prysznic, znajdziecie również inne zapachy o ciekawych (dosyć nieoczywistych) połączeniach, a mianowicie:

- Cytrynę z tymiankiem,

- Gruszkę z trawą cytrynową,

- Morelę z bazylią,

- Ogórek z miętą,

- Figę z rozmarynem

oraz

- Naturalny, bezzapachowy

Sama dłuższą chwilę stałam i wąchałam, zanim zdecydowałam się na któryś. Wszystkie mają pojemność 250 ml i kosztują bodajże 22 zł. W składzie nie mają parabenów ani innych świństw, a ich opakowanie jest przyjazne dla środowiska :)

Sztuka życia

Choć wspominałam kiedyś, że jestem prawdziwym maniakiem książkowym, nie piszę tu o moich lekturach. Kiedyś prowadziłam bloga o książkach, dopóki nie stwierdziłam, że jednak moja "moc przerobowa" jest znacznie większa niż możliwości czasowo-piśmiennicze :) 

Czasem jednak zdarzają się tytuły, o których chciałabym coś napisać i które mogą okazać się dla kogoś interesujące. 

Wśród nich znajduje się mini seria pt. "Sztuka prostoty", "Sztuka umiaru" i "Sztuka planowania", których autorką jest Dominique Loreau, Francuzka, mieszkająca od wielu lat w Japonii.




Oczywiście książki ładnie się prezentują razem i są tak skonstruowane, aby stworzyć pewną całość, jednak każda z nich jest odrębnym bytem i można je śmiało czytać w oderwaniu od pozostałych, w zależności od tego, który aspekt nas interesuje najbardziej. 




"Sztuka umiaru" poświęcona jest żywieniu i jak, wszystkie książki z serii, nawołuje do dążenia do umiarkowania. Myślę, że w ogóle słowem przewodnim tych książek jest równowaga i harmonia. Chcę jednak podkreślić, że to NIE JEST książka o diecie - autorka skupia się w niej na takich "drobiazgach" jak przyjemność płynąca z jedzenia, celebrowanie posiłków (ale bez popadania w przesadę), urozmaicanie potraw, przygotowywanie ich w domu, czy atmosfera podczas jedzenia,  etc. - nie są to żadne epokowe odkrycia, tylko raczej zebranie w jednym miejscu bardzo rozsądnych punktów, o których żyjąc w ciągłym biegu, zdajemy się po prostu zapominać.


"Sztuka prostoty" to z kolei, taka biblia prostego życia - od jakiegoś, stosunkowo niedługiego, czasu, można zauważyć w wielu środowiskach ucieczkę od nowoczesnego i szybkiego życia, a co za tym idzie, rozwój trendu "slow life" i można powiedzieć, że styl Loreau świetnie się w ten trend wpasowuje. Tłumaczy ona, jak pozorne są często nasze potrzeby i jak nadmiernym konsumpcjonizmem zaśmiecamy nie tylko swoje szafy czy dom, ale ogólnie całe nasze życie.


Mi osobiście jakoś najbardziej (poza "Sztuką prostoty", która jest taką skondensowaną całością) przypadła chyba do gustu "Sztuka planowania", ponieważ, nie ukrywam, od zawsze mam z tym problem. Czasem doprowadza mnie do ogromnej wewnętrznej frustracji to, w jakim chaosie funkcjonuję, i choć w zasadzie przez lata udało mi się opracować dosyć skuteczny plan poruszania się w nim, to jednak czasem to nie wystarcza. I wtedy z pomocą przychodzi pani Loreau :) Co prawda idea tworzenia list właściwie do wszystkiego, nie do końca do mnie przemawia, ale powiem szczerze, że niekiedy wystarczy mi po prostu przeczytać kilka stron tej inspirującej książki, aby poczuć potrzebę zapanowania nad moim życiem i wtedy jakoś łatwiej przychodzi mi wprowadzanie w nim zmian i porządkowanie. 

Myślę, że ze wszystkich trzech tytułów, "Sztuka planowania" najbardziej przypomina podręcznik rozwoju osobistego - ale pamiętajmy, że w trakcie lektury mniej należy brać sobie dosłownie do serca zawarte tam porady, a raczej traktować je jako ciekawostkę - nie wyobrażam sobie bowiem nikogo, kto miałby na tyle dużo wolnego czasu, aby praktycznie bez przerwy spisywać wszystko, co mu przyjdzie do głowy, w formie kolejnych niekończących się list :)


Powiem tak - moim zdaniem warto zajrzeć do każdej z tych pozycji, chociaż nie brak im również wad. 

Po pierwsze niekiedy żarliwość autorki zahacza wręcz o "nawiedzenie", a jej kaznodziejskie zapędy mogą być w większej dawce irytujące, a nawet nieprzyswajalne. Denerwowało mnie również przebijające się gdzieniegdzie jej przekonanie o własnej nieomylności i o głoszeniu "jedynej i słusznej prawdy" :)) 

Ponadto zawarte w nich porady nie do końca mają przełożenie na życie przeciętnej Polki (oczywiście czytanie o tym, że nie należy kupować tanich produktów, tylko lepiej jest inwestować w drogie rzeczy, jest bardzo inspirujące, tyle tylko, że często "łatwiej powiedzieć niż zrobić"). 

Po trzecie wreszcie praktycznie wszystko, co doradza Dominique Loreau wygląda ładnie na papierze, ale chyba najistotniejsze jest zachowanie zdrowego rozsądku i dystansu. Ktoś, kto przez całe życie był chomikiem i nałogowo zbierał wszelkie możliwe gadżety, po przeczytaniu tych książek nagle nie wyrzuci tego wszystkiego aby zamieszkać w idealnie sterylnym i ascetycznym wnętrzu, dlatego warto pamiętać o tym, że to są tylko wskazówki, natomiast to, czy i jak je zastosujemy we własnym życiu, zależy wyłącznie od nas. 

I nie przejmujmy się tym, ze pani Loreau ma niekiedy tendencję do "besztania" nas i naszego nieidealnego stylu życia i pisania w sposób sugerujący niedojrzałość życiową czytelników (czasem naprawdę miałam chęć odpowiedzieć jej w sposób mało kulturalny) - na to trzeba po prostu przymknąć oko :) 

I uwaga na zakończenie - nie polecam zabierania się za te tytuły hurtowo, a nawet jeden po drugim. Znacznie lepiej sprawdzają się przyswajane pojedynczo, ze sporą przerwą pomiędzy :) 


wtorek, 26 czerwca 2012

Masaki

Korzystając z dni VIP w Sephorze (do 1 lipca zniżka -20% dla posiadaczy ichniej karty), wybrałam się po perfumy. Miałam kupić zupełnie inne - jakiś typowo letni zapach, wahałam się pomiędzy Miss Dior Cherie L'Eau, zielonym Chloe, a Oh Lola! Marca Jacobsa. 

A kupiłam to: 


Masaki to, według producenta, zapach inspirowany eksluzywną, wschodnią stroną Nowego Jorku (że niby mam się nim spryskać i poczuć jak Blair Waldorf z Gossip Girl, jak mniemam :)) 

Co do samego zapachu, to hmmm, jest....dziwny...Jedni go kochają, inni nienawidzą. Na pewno jest specyficzny, czasem wydaje się stuprocentowo kwiatowy, chwilę później owocowy, a potem zaczyna się w nim wyczuwać ostrzejsze nuty.

Wg opisu:
"Zapach jest eksplozją mieszanki japońskich i amerykańskich zmysłów, które zostały połączone w Paryżu.
W nutach głowy wyczuć można zmysłowy aromat liczi, jabłka Fuji, passion fruit i arbuza. Nuty serca tworzą kobiece kwiaty sakura, róża i magnolia, natomiast nuty bazy to ciepły aromat malin, patchouli, krystalicznego piżma i białego drzewa cedrowego."

Na zdjęcia poniżej załapał się jeszcze mój nowy pędzelek do cieni Sephory i kawałek nowej koszulki :)






W pierwszej chwili po spryskaniu nim skóry, stwierdziłam, że to nie "to" i przeszłam dalej, nadal jeszcze zastanawiając się "czy Lola, czy Chloe", a jednak Masaki nie dawał o sobie zapomnieć i drażnił mój nos sprawiając, że musiałam wyglądać zabawnie co chwila wąchając własny nadgarstek :) W końcu po jakichś 55 rundach wokół całej Sephory, poddałam się i poszłam z nim do kasy :) 

Jeśli miałabym określić ten zapach jednym słowem, byłoby to słowo "elegancki". Podobnie jak prosty asymetryczny flakon, bez żadnych ozdobników, z delikatną różową poświatą. Ewentualnie "intrygujący", bo już kilka osób mnie zaczepiło ostatnio z pytaniem czym pachnę :)



I tak oto mam nowe perfumy. Zapach, którego się wcale nie spodziewałam. I ciągle nie mogę przestać się wąchać :)

Ale po Oh Lola! jeszcze pewnie wrócę :)

niedziela, 24 czerwca 2012

Catrice Eyebrow Set - paletka do brwi (na brwiach :))

To będzie taki mini post, właściwie dodatek do notatki o zestawie do brwi firmy Catrice, o którym pisałam tutaj (KLIK). 
Chciałam Wam pokazać, jak te cienie (czy do brwi to też są cienie, bo dalibóg nie wiem?) prezentują się na żywym organizmie :) To taka ciekawostka dla tych z Was, które może się zastanawiają nad zakupem. 

Używam głównie tego jaśniejszego odcienia, czasem troszkę mieszam. Nie wygląda to może jeszcze w 100% idealnie i pewnie jest trochę krzywo, ale nadal się uczę - do tej pory moja pielęgnacja brwi polegała na ich regulowaniu, w życiu ich nie malowałam :) 

Dla mnie osobiście ta paletka sprawdza się wyśmienicie - nadal jestem w trakcie zapuszczania włosków w niektórych miejscach, a ona umożliwia mi wypełnienie luk bez uzyskania efektu, jakby nad oczami usiadł mi jakiś wielki ptak :D


I oczywiście ciągle się zastanawiam, czy nie za bardzo rzucają się w oczy i czy nadal wygląda to naturalnie (mam na tym punkcie lekką obsesję, nie przepadam za przesadzonym makijażem i dorysowywaniem sobie nowej twarzy).





Ale chyba nie jest źle? 



Mój pierwszy raz, mój pierwszy...MAC

Dziś obiecana demonstracja moich nabytków z MACa. Do tej pory jakoś nie miałam okazji przetestować ich kosmetyków na sobie (byłam bardziej dziewczyną Clinique'a), ale po pierwszej wizycie w ich salonie, mam przeczucie, że wpadłam jak śliwka w kompot. W dodatku trafiłam na przemiłą konsultantkę, która nie dość, że wiedziała o czym mówi (a to wcale nie jest takie oczywiste, jak mogłoby się wydawać), to jeszcze potrafiła bardzo rozsądnie przekonać mnie do zmiany zdania (a to z kolei wcale nie jest takie proste, bo jak ja się na coś uprę, to nie ma przebacz :)) 

Ogólnie wyszłam bardzo zadowolona i z wielkimi planami na naszą wspólną przyszłość (tzn. moją i MACa, nie moją i pani konsultantki, bez względu na to, jak miła by nie była :))

A oto i moje zakupy, tu jeszcze w opakowaniu:



A tu zdjęcie robione trzęsącą się (chyba z tych emocji, w końcu to nasz pierwszy wspólny raz) ręką :)


I płynnie przechodzimy do konkretów:

Numer jeden to słynny już i najbardziej popularny róż Well Dressed, którego odcienia w życiu nie uda mi się oddać na żadnym zdjęciu (wybaczcie, ale będę powtarzać do znudzenia, że fotograf ze mnie mniej więcej taki, jak z koziej d... trąba - no, niestety, ale staram się jak mogę). 

Wydaje mi się, że na zdjęciu poniżej prawie mi się udało. Kolor sprawia wrażenie bardzo intensywnego i przyznam się, że lekko się zaniepokoiłam, widząc go "na żywo", ale szybko zostałam uspokojona, że to tylko wrażenie i na policzkach wygląda naturalnie. I faktycznie tak jest. Od zawsze posiadam taką cechę, że się nie rumienię - żeby nie wiem, co się działo, nawet po ogromnym wysiłku, ani na mrozie, moje policzki NIGDY się nie czerwienią, dlatego muszę używać wspomagaczy, a przy MACu już kilkakrotnie usłyszałam, że mam śliczne naturalne rumieńce :) Na polikach niestety nie potrafię go pokazać, więc musicie uruchomić wyobraźnię...


Poniżej wyszedł jakiś bardziej brzoskwiniowy, ale zapewniam, że to róż w czystej postaci :) 

  

 Jego cena to 90 zł, ale jeśli faktycznie jest taki wydajny, jak mówią, to powinno się opłacać.
 

Tu mamy korektor Pro Longwear Concealer, w odcieniu NW20, bez którego powoli przestaję sobie wyobrażać udany makijaż. Oczywiście przesadzam, ale faktem jest, że świetnie odświeża mi spojrzenie (nakładam odrobinę pod oczy pędzelkiem do cieni, który widać na trzecim zdjęciu), a także idealnie maskuje wszelkie przebarwienia i inne drobiazgi. Póki co jestem zachwycona, a to mój pierwszy korektor w życiu :) 
Tu nałożony na moją mega piegowatą dłoń (nawet nie wiedziałam, że jest AŻ TAK piegowata!). 


A tu już lekko roztarty:


Pędzelek do cieni z EcoTools spełnia swoją rolę bardzo dobrze. Poniżej w komplecie ze swoim kolegą Kozłowskim do różu. 


Korektor kosztuje 70 zł i też jest bardzo wydajny. Trzeba tylko nauczyć się obsługi pompki, bo jeśli wciśniemy ją za mocno, to potem mamy ilość korektora, którą możemy pokryć niemal całą twarz. Tak więc ostrożnie - jak przy ustawianiu ostrości w aparacie - leciutko! 

I na koniec Całkiem Inna Pomadka :) 



Wchodząc do sklepu, byłam święcie przekonana, że wyjdę z niego ze szminką Hue (w delikatnym, cielisto-różowym kolorze), którą oglądałam wcześniej na zdjęciach i na którą, bądźmy szczerzy, napaliłam się niemiłosiernie. A tymczasem do domu wróciłam z tą panią: 

Chyba znowu zatrzęsła mi się ręka, więc żebyście nie musiały iść po lupę, czytam - to odcień PATISSERIE


Tu wygląda jak wszystkie swoje koleżanki: 


A tu już widzimy jej kolor. I na pewno nie da się ukryć, że używam jej z uwielbieniem :) 


To dziwny kolor, sama w sobie wydaje się ciemna, ale na moich ustach (które, jak się okazało, są dosyć mocno napigmentowane naturalnie) wygląda bardzo delikatnie i elegancko, a te złote drobinki, które widać, po prostu odbijają światło, nie rzucając się w ogóle w oczy. 

W tym miejscu zabawię się w Ciocię Dobra Rada i powiem tak - wszystkim wam, które po przeczytaniu kilku recenzji kosmetyków kolorowych są święcie przekonane, że dany odcień jest dla nich wprost stworzony, radzę jednak sprawdzić to na sobie przed zakupem :) 

Na moich ustach bowiem śliczna Hue wyglądała jak różowy lizak - do kompletu brakowało mi jedynie dwóch kucyków nad uszami i skakanki, a raczej nie o taki efekt mi chodziło :)

Tak wygląda moja Patisserie (czyli Ciastkarnia, Cukiernia po francusku) na dłoni: 


Jak widać, kolor na ciele wcale nie jest intensywny, ani ciemny:


I jeszcze usta w akcji:




Aha, szminka kosztuje 79 zł. To pewnie sporo, zwłaszcza że za o wiele mniej też można dostać ładne i trwałe produkty, ale przyznam się, że jeszcze z niczym innym na ustach nie czułam się tak dobrze, więc podejrzewam, że niestety ale łyknęłam MACowego bakcyla :)

Dodam jeszcze tylko, że nie wysusza ust, a nawet mam wrażenie, jakby je ciut nawilżała. Ściera się równomiernie, nie podkreśla żadnych suchych skórek czy nie wiem czego, ogólnie dla mnie ideał, może z wyjątkiem tego, że zużywam ją jak szalona, więc pewnie nie przeżyje u mnie zbyt długo.

Do kompletu dostałam sporą próbkę MACowego podkładu Face and Body, ale ponieważ chwilowo używam wyłącznie sypkich podkładów mineralnych, ten musi chwilę zaczekać. 

Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...