sobota, 28 lutego 2015

Filmowo - "Samba", czyli trochę o imigrantach, trochę o miłości, trochę o przyjaźni.

Na zakończenie lutego mam dla Was kolejną recenzję filmową - bo wiadomo - skoro weekend, to pewnie część z Was planuje wypad do kina - może ktoś się skusi :) 


Najnowsza produkcja francuskiego scenariuszowo-reżyserskiego duetu Erica Toledano i Oliviera Nakache (odpowiedzialnych za sensacyjne wręcz powodzenie jednego z największych filmowych francuskich hitów, czyli cudownych "Nietykalnych"), była poniekąd od początku skazana na sukces, zwłaszcza biorąc pod uwagę udział w projekcie Omara Sy oraz dodatkowe wsparcie w postaci Charlotte Gainsbourg. Tym razem twórcy (luźno opierając się na powieści Delphine Coulin) zdecydowali się bardziej przemieszać gatunki i poeksperymentować z miksem międzykulturowego romansu i opowieścią o niełatwym życiu nielegalnych imigrantów we Francji. Czy eksperyment ten okazał się udany? Moim zdaniem połowicznie. 

Zdecydowanie największym atutem filmu jest tytułowa postać Samby, który jak się dowiadujemy, od niemal 10 lat żyje i pracuje nielegalnie w Paryżu, na najniższym szczeblu drabiny społecznej, nie tracąc jednak nadziei na szczęśliwe (i legalne zakończenie swojej historii). Omar Sy bardzo wiarygodnie wcielił się w młodego Senegalczyka, który pracując na zmywaku, nie przestaje marzyć i planować swojej przyszłości jako szef kuchni - poznajemy go w niefortunnym momencie, kiedy zostaje aresztowany, a jego życiowe plany wydają się lec w gruzach w obliczu groźby deportacji. I tu zaczyna się najciekawsza część historii, jakby żywcem przeniesiona ze świata Kafki - Samba zostaje wciągnięty przez biurokratyczną machinę, obok tysięcy innych nielegalnych imigrantów, dzięki czemu my jako widzowie mamy okazję podejrzenia tego surrealistycznego systemu niejako od środka.  

Duet Toledano-Nakache bardzo sprawnie lawiruje pomiędzy ksenofobicznymi żartami i stereotypami dotyczącymi imigrantów, dobierając proporcje sentymentu i subtelnego humoru w taki sposób, aby uniknąć posądzenia o rasizm czy wyśmiewanie mniejszości. Sceny w ośrodku dla imigrantów oraz spotkań z doradcami są tutaj zarówno zabawne (chociaż nie złośliwie okrutne, co też wymagało od autorów sporego wyczucia), jak i dające do myślenia - co chwilę bowiem jakąś niewielką, ale znaczącą scenką przypomina się nam, że po obu stronach barykady znajdują się żywi ludzie z własnymi dramatami, a nie przypadkowe numerki. W pamięć zapada zwłaszcza gorzka refleksja Samby, który odnosząc się do ciągle zmienianych fałszywych dokumentów wyznaje w pewnym momencie, że boi się, że w końcu zapomni, jak naprawdę ma na imię (a co za tym idzie, utraci własną tożsamość).  

Pokazanie tego egzotycznego dla większości z nas świata oraz zderzenie go z urzędniczkami (które także w końcu przestają być anonimowe i nabierają realnych kształtów) jest naprawdę udane - niestety mniej więcej w połowie filmu para, która go napędza, idzie w gwizdek, a twórcy zaczynają szukać drogi na skróty, tracąc tym samym energię i spłycając kolejne potencjalnie ciekawe motywy. Wydaje się, że gdyby autorzy zdecydowali się pójść w kierunku bardzo fajnie zapowiadającego się wątku przyjaźni Samby z charyzmatycznym Algierczykiem, udającym Brazylijczyka, pozostawiając wątek romansu z neurotyczną wolontariuszką jako dodatek, mogłoby to wyjść tej historii na dobre. Niestety akcenty zostały rozłożone dokładnie odwrotnie, przez co "Samba" staje się dziwnie bezkształtną opowieścią niby o rodzącej się miłości, ale jednocześnie pozbawioną chemii pomiędzy dwójką głównych postaci (co ciekawe - znacznie intensywniejsza więź pojawia się pomiędzy Sambą a Wilsonem). Gainsbourg wciela się w rolę wypalonej zawodowo bizneswoman, która odnajduje uczucie w najbardziej niespodziewanym dla siebie miejscu i momencie, ale (być może przez to, w jaki sposób jej postać została sportretowana), mimo widocznego wysiłku, nie udaje jej się przekonać widza, że to uczucie jest prawdziwe. Przez cały film miałam raczej wrażenie, że Samba jest dla niej rodzajem lekarstwa na jej neurozę i ucieczką od realnego życia, podobnie jak wolontariat, którego się podejmuje. Grana przez nią Alice właściwie ciągle balansuje na granicy histerii (co zresztą Gainsbourg potrafi oddać znakomicie), mając kilka naprawdę zabawnych tekstów (jak choćby ten nawiązujący do całkiem odmiennej postaci granej przez nią  w "Nimfomance", kiedy z poważną miną wyznaje, że "kiedy w seksie idzie na całość, to jest masakra"), ale szczerze mówiąc, w pewnym momencie znacznie bardziej obchodził mnie los wujka Samby (fantastyczna i niewykorzystana drugoplanowa postać), czy "Wilsona" (jak wyżej) niż to, czy i w jaki sposób ta niedobrana para pokona stojące na jej drodze przeszkody. Można więc powiedzieć, że moje główne zastrzeżenie do "Samby" jest takie, że jak na film o miłości, jest w nim zdecydowanie za mało tejże. Ciągłe przeskakiwanie od akcentów typowo komediowych do tych poważnych także nie wychodzi filmowi na dobre i sprawia, że "Sambę" ogląda się trochę jakby jego twórcy mieli w trakcie kręcenia nieustającą czkawkę - niby jest śmiesznie, niby uroczo, ale jednak po jakimś czasie mamy chęć mocno klepnąć ich w plecy i podać szklankę wody. 

"Samba" już świętuje triumfy w kolejnych krajach i mimo wspomnianych obiekcji osobiście życzę temu obrazowi jak najlepiej - jeśli bowiem odłożymy na bok oczekiwania złożonej i ambitnej historii i skupimy się na jej rozrywkowych aspektach, mamy zagwarantowaną dobrą zabawę - ciepło i humor, jaki odnajdziemy w większości scen sprawia bowiem, że jest to naprawdę sympatyczna opowieść z pozytywnym przesłaniem. Co w dzisiejszych czasach nie jest takie oczywiste.  

PS Jeśli ktoś faktycznie robi właśnie zakusy na obejrzenie czegoś ciekawego w kinie w weekend, to niech lepiej uważa na film "Druga szansa" - żeby nie było wątpliwości - to jest świetny film, ale ostrzegam lojalnie, że wypruwa z człowieka flaki (i to bardzo powoli i perfidnie!) i naprawdę po jego obejrzeniu ma się chęć na wypicie duszkiem pół litra wódki. Bez popity. 

piątek, 20 lutego 2015

Moje lektury - "Cyfrowa demencja", czyli o tym jak głupiejemy na własne życzenie

Dziś, moi mili, będzie o książce, która dała mi ostatnio do myślenia. A'propos moich upodobań literackich, wspominałam już nie raz, że poza tym, że jestem fanką kryminałów i thrillerów, bardzo często sięgam po pozycje popularnonaukowe, zwłaszcza związane z szeroko pojętą psychologią i właściwie jeśli książka dotyczy funkcjonowania ludzkiego mózgu czy naszych zachowań, to jest spora szansa, że prędzej czy później trafi w moje ręce. 

"Cyfrowa demencja. W jaki sposób pozbawiamy rozumu siebie i swoje dzieci" autorstwa niemieckiego psychiatry i neurobiologa Manfreda Spitzera to pozycja o tyle ciekawa, co wytrącająca z równowagi - jej autor bowiem potwierdza z całym swoim naukowym przekonaniem wiele faktów, które niby są nam znane, ale pewnie wolimy o nich za często nie myśleć, albo które podejrzewamy, że są prawdziwe, ale jakoś nigdy nie dążyliśmy do udowodnienia, że faktycznie tak jest. A konkretnie - że postęp technologiczny, którym zachłysnęliśmy się kilkanaście (lub może nawet już - dziesiąt) lat temu, wyrządza naszym mózgom więcej szkody niż pożytku. 


Wiem, że najbardziej znanym tytułem poruszającym tę samą tematykę jest "Płytki umysł. Jak internet wpływa na nasz mózg" Nicholasa Carra, ale ponieważ jeszcze nie miałam okazji do głębszego zapoznania się z nią (właśnie zaczęłam ją czytać), ciężko mi zrobić sensowne porównanie. Niemniej jednak spora popularność obu pozycji świadczy to o tym, że problem jest niemały, czy nam się to podoba, czy nie.

Żeby nie było - to nie jest książka nawołująca do bojkotu komputerów, smartfonów i powrotu do czasów z ery kamienia łupanego - ja odebrałam ją raczej jako zachętę do przystanięcia na chwilę i zastanowienia się, co dla nas (i - a zwłaszcza - dla naszych dzieci) jest najważniejsze oraz jako pewnego rodzaju pobudkę świadomości i bodziec do znalezienia czegoś w rodzaju złotego środka. 

Sama jestem najlepszym przykładem tego, ile racji jest w tym, o czym pisze Spitzer. Już od dawna zauważam bowiem u siebie (a uważam się za naprawdę inteligentną osobę) sygnały świadczące o postępującym rozleniwieniu mojego mózgu - choćby fakt, że często nawet nie staram się już zapamiętać nowych informacji (bo po co, skoro w dowolnej chwili mogę je sobie wygooglać?), moje myśli chodzą na skróty, posiadam jakieś ogromne ilości totalnie powierzchownych danych przy jednoczesnym braku konkretnej wiedzy na jakiś temat, a także mam coraz większy problem ze skupieniem się nad dłuższym i bardziej wymagającym tekstem (kurczę, w liceum przeczytałam całego Prousta! Dzisiaj nie jestem pewna, czy dotrwałabym do końca pierwszego tomu...). Dlatego "Cyfrową demencję" czytałam z coraz bardziej rosnącym zainteresowaniem, ale i przerażeniem, bo tak naprawdę autor potwierdził jedynie to, o czym już dawno wiedziałam, udowadniając to przykładami wielu testów, eksperymentów i badań. 

Poniżej wrzucam moje notatki z lektury, które wydały mi się warte przytoczenia - może dadzą do myślenia jeszcze komuś :)

- świadomość stałego dostępu do wszelkiego rodzaju informacji w internecie zapobiega ich utrwaleniu w mózgu, podobnie jak fakt, że z większym prawdopodobieństwem zapamiętamy MIEJSCE, w którym można je znaleźć niż samą ich treść; 

- sprawy niezałatwione zapamiętujemy przeciętnie 2x lepiej niż dokończone zadania (jest to tzw. efekt Cliffhanger, czyli dokładnie ten sam mechanizm, który wykorzystywany jest przez twórców seriali - kończąc odcinek w momencie "zawieszenia" mają oni pewność, że widz wróci, bo niedokończony wątek nie da mu spokoju). Dlatego też najlepiej uczymy się tych kwestii, które wymagają od nas wysiłku umysłowego (wszystko, co związane jest z aluzją, niedopowiedzeniem, pytania bez odpowiedzi etc.);

- przetwarzanie nabywanych informacji na żywo z innymi skutkuje lepszym zapamiętaniem niż wymiana myśli online - czyli dyskutując ze znajomymi na jakikolwiek temat, uruchamiamy więcej elementów (gestykulacja, modulacja głosu, konkretny moment, miejsce, zapach etc.), które potem będą nam się kojarzyły z danym tematem. Aktywny kontakt dotykowy z przedmiotem przyspiesza naukę (w porównaniu do przyglądania się mu bez żadnych dodatkowych czynności). Mózg nieustannie tworzy tzw. ślady pamięciowe (czyli engramy) - a procesy takie jak percepcja, myślenie, przeżywanie, odczuwanie i działanie sprzyjają zapamiętywaniu nowych informacji. 

- cyfrowe media naprawdę mają niekorzystny wpływ na zdolności empatyczne i umiejętności pielęgnowania kontaktów z otoczeniem. Ponadto istnieje mocne powiązanie pomiędzy wzmożonym kontaktem z elektronicznymi mediami (np brutalnymi grami komputerowymi) a psychopatologicznymi zachowaniami o podłożu depresyjnym - pod ich wpływem zmieniają się zarówno nasze zachowania, jak i np szybkość reakcji na różne bodźce. Kto uważa, że to wymyślony argument, niech przeczyta opisy przytaczanych przez autora eksperymentów, a gwarantuję, że jeśli jest rodzicem, to przed zakupem kolejnej gry dla swojej pociechy przynajmniej zadrży mu ręka...

- najbardziej zagrożone negatywnym wpływem elektroniki na rozwój mózgu jest pokolenie urodzone po 1980 r. (nazywane "Digital natives", czyli "cyfrowymi tubylcami", inaczej Generacja Y  - ich "ojczyzną" jest świat nowoczesnych technologii cyfrowych. Dla odróżnienia, urodzeni wcześniej (nawet jeśli również są dobrze obeznani z technologiami) nazywani są "cyfrowymi imigrantami", ponieważ znają również świat "sprzed epoki komputerów"). W zdecydowanie najgorszej sytuacji jest "pokolenie Google" / pokolenie "wytnij / wklej", czyli urodzeni po 1993 r., którzy po prostu nie pamiętają czasów bez komputerów i internetu. Co ciekawe, mają oni m.in. znacznie mniejszą wiedzę nt struktur informacyjnych (głównie wiązania ich w całość), logicznych zasad łączenia danych z różnych źródeł i odróżniania rzeczy ważnych od nieistotnych (innymi słowy - dużo osób ma po prostu problemy z samodzielnym myśleniem). Brakuje im "filtra" w postaci dotychczasowej elementarnej wiedzy na jakiś temat, który pozwala na wyciąganie logicznych wniosków. Tak naprawdę bowiem internet jest niewyczerpanym i bardzo cennym źródłem wiedzy, ale pod warunkiem, że przynajmniej mniej więcej wiemy, czego szukamy.

- chwalony przez niektórych (zwłaszcza w środowisku zawodowym) multitasking (czyli po naszemu "wielozadaniowość") paradoksalnie prowadzi do wytrenowania znacznie większej powierzchowności i mniej efektywnego przetwarzania informacji (z tego wynikają problemy z koncentracją na jednej czynności i mniejsza zdolność do ignorowania bodźców rozpraszających). 

- cyfrowe media wpływają także negatywnie na zdolność samokontroli i stanowią czynnik stresogenny (przyczyną stresu nie jest bowiem samo doświadczanie przykrych stanów, ale uczucie bezsilności wobec nich, a poziom stresu zależy w dużym stopniu od tego jak silne jest przekonanie, że panujemy nad sytuacją). 

- ludzki mózg wykorzystuje do nauki tzw. metodę koła hermeneutycznego, co oznacza ni mniej ni więcej jak to, że całość poznajemy przez zrozumienie szczegółów, a szczegóły poprzez odwołanie się do całości - musimy mieć możliwość (oraz zdolność) powracania do wiarygodnego źródła, bo inaczej wszystkie nowe informacje będą tylko chaotycznym zbiorem bez żadnego wspólnego mianownika. To dlatego samodzielne myślenie i wyciąganie wniosków jest takie ważne. 

- intensywność utrwalania treści w pamięci zależy od głębokości przetwarzania informacji - z tego powodu to, co dzieje się z nami obecnie (ręka do góry kto łapie się na tym, że na ogół ślizga się tylko po powierzchni, surfuje i przegląda informacje, kompletnie nie przyswajając ich treści? No właśnie...) jest takie niepokojące - jesteśmy na każdym kroku bombardowani takimi ilościami danych, że w pewnym momencie zamiast zapamiętywać wybrane (ważne) rzeczy, a resztę ignorować, często ograniczamy się jedynie do przerzucania nagłówków, bez jakiejkolwiek głębszej refleksji nad ich treścią. 

Na koniec ciekawostka, która dla mnie osobiście jest zdecydowanie warta zapamiętania (jestem najgorszą osobą na świecie, jeśli chodzi o przyswajanie imion poznawanych ludzi!) - otóż podobno zdolność zapamiętywania nazwisk wzrasta do 80% po ich siedmiokrotnym powtórzeniu - od tej pory kiedy będzie mi zależało na zapamiętaniu czyjegoś imienia, będę je sobie mamrotała pod nosem 7 razy :) 

Podsumowując ten mój elaborat powiem tak - oczywiście nie ma co demonizować cyfrowych technologii, bo przecież nikt nie planuje ani nie chce nagłego cofnięcia się o 100 lat. Warto jednak mieć świadomość związanych z nimi zagrożeń oraz zachować zdrowy rozsądek, zwłaszcza w odniesieniu do młodszego pokolenia. A także równoważyć jedne źródła informacji innymi - co oznacza np. nieopieranie się wyłącznie o "wujka Google", ale sięganie do książek, encyklopedii i rozmawianie z ludźmi, którzy są specjalistami w jakiejś dziedzinie. Wiem, że dla niektórych brzmi to może absurdalnie (albo jako coś oczywistego), ale po przeczytaniu tej książki (oraz kilku innych skupiających się na współczesnych problemach związanych z nowoczesnymi technologiami) wiem, że to nie są wymyślone problemy i że to, co mnie wydaje się naturalne i oczywiste, dla wielu osób wcale takie nie jest. 


niedziela, 15 lutego 2015

Filmowo - kryminalnie - o "Ziarnie prawdy"

Dawno nie było tradycyjnej recenzji filmowej, więc voilà. Dziś będzie o polskim kryminale - dla tych, którzy jeszcze nie widzieli, a może by chcieli (albo nie wiedzą, czy by chcieli). 


Powołany do życia przez pisarza Zygmunta Miłoszewskiego prokurator Teodor Szacki jest ciekawą i niebanalną postacią. W książkach. Niestety nie ma zbyt wiele szczęścia do swoich ekranowych wcieleń, o czym mogliśmy przekonać się zarówno w nieszczęsnym "Uwikłaniu" (w którym został...kobietą), jak i nadal wyświetlanym w kinach "Ziarnie prawdy". Oczywiście wiadomo, że język filmowy, skrajnie upraszczając i skracając autorskie wodolejstwo, zasadniczo różni się od tego literackiego, trzeba jednak uważać, żeby przycinając to i owo, nie posunąć się o krok za daleko i nie zostać z bezkształtną wydmuszką - niby nadal ładną i kolorową, ale w środku pustą.

Film "Ziarno prawdy" miał być mrocznym, bezkompromisowym kryminałem, mocno osadzonym w polskiej rzeczywistości, z zapadającym w pamięć głównym bohaterem oraz wielowątkową fabułą. Mogłoby się wydawać, że jeśli ramię w ramię stanie reżyser fantastycznego "Rewersu" Borys Lankosz oraz autor bestsellera Zygmunt Miłoszewski, to efekt będzie powalający. A jest bardzo średni.

Jako wielbicielka trylogii o białowłosym prokuratorze (za którą - warto dodać - Zygmunt Miłoszewski otrzymał niedawno Paszport Polityki w kategorii Literatura), pierwsze zastrzeżenie mam do filmowej wersji głównego bohatera (i wbrew pozorom nie chodzi tu o brak najbardziej charakterystycznej dla niego cechy fizycznej, czyli wspomnianych białych włosów). Otóż jak zauważyłam na początku, Szacki jest złożoną postacią, która często zachowuje się jak skończony mizogin, egotyk i cham działający i ubrany "pod linijkę", ma jednak swoje zasady i staroświecką nieustępliwość, dzięki którym pozwala się lubić i przypomina trochę westernowego szeryfa. Niestety przeniesiony na duży ekran, traci niemal cały swój urok i w miejsce nieszablonowej postaci otrzymujemy aroganckiego buca o (notabene przyjemnym dla oka) ciele i twarzy Roberta Więckiewicza.

W ekranizacji powieści zabrakło prawie wszystkich niuansów, które sprawiały, że opowiadana historia trzymała w napięciu i zyskiwała dodatkową głębię - w filmie nie mamy pojęcia o tym, jak i dlaczego warszawski prokurator znalazł się na prowincji, poza tym naprawdę niełatwo jest wykrzesać z siebie jakąkolwiek większą sympatię dla kogoś, kto przez cały film pokazuje nam się wyłącznie z jednej, niezbyt przyjemnej strony. Owszem, sceny w których widzimy zderzenie małomiasteczkowych obyczajów (wszyscy są ze sobą po imieniu, szefowa "Misia" częstuje domowym ciastem i strofuje swoich podwładnych jak niesforne dzieci) ze sztywną "warszawskością" Szackiego są zabawne, ale mimo to nie mogłam przez cały film pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia, że zarówno bohater, jak i twórcy traktują mieszkańców z pogardliwą wyższością. Szacki snuje się po Sandomierzu niczym udzielny książę, a jedyną naprawdę ciekawą interakcją personalną staje się jego rozmowa z żydowskim rabinem (który de facto zostaje pokazany jako jedyna dorównująca mu pod względem intelektualnym osoba).

Z drugiej strony trzeba przyznać, że na tle przewijających się przez ekran postaci drugoplanowych, Szacki ma głębię Rowu Mariańskiego. Cała reszta jest bowiem płaska niczym powieszone na ścianie zdjęcia - błyszcząca powierzchnia i nic pod spodem. Mamy więc prowincjonalną laleczkę, która teoretycznie jest najlepszą partią w mieście, ale patrząc na jej godną piętnastolatki egzaltację strach pomyśleć, jak w takim razie wygląda reszta miasteczka; śmiało konkuruje z nią rudowłosa partnerka Szackiego, która właściwie poza tym, że się obraża i biegnie do przełożonej na skargę niczym dziecko w przedszkolu, niewiele wnosi do fabuły (w książce widać było dokładnie zarówno przemianę, jaka zaszła w tej irytującej „piczce-zasadniczce” (używając oryginalnego określenia autora książki), jak i ewolucję wzajemnych relacji jej i Szackiego, w filmie została wyłącznie irytująca nieprofesjonalistka). Przez chwilę mogło się wydawać, że te niedociągnięcia uda się wyrównać którejś z męskich postaci - do wyboru był zarówno mąż pierwszej ofiary, lokalny biznesmen-patriota, czy współpracujący z prokuratorem stary policjant. Czegoś jednak ponownie zabrakło i zarówno Krzysztofowi Pieczyńskiemu, Andrzejowi Zielińskiemu, czy Jerzemu Treli nie udało się zbudować pełnowymiarowych charakterów.
 
Niestety niewiele lepiej jest z warstwą fabularną. Szkoda jej tym bardziej, że początek jest całkiem niezły - akcja osadzona jest w Sandomierzu, przepięknym mieście z nieco mniej piękną i problematyczną (bo bardzo niepoprawną politycznie) historią. Tajemnicze morderstwo jednej z najbardziej kochanych mieszkanek wstrząsa wszystkimi, a kiedy okazuje się, że to dopiero początek, a towarzyszące temu poszlaki, z każdym krokiem coraz mocniej sugerujące krwawy żydowski rytuał sprawiają, że opowiadana treść miała spory potencjał. Który pomimo nastrojowych, tajemniczo-mrocznych zdjęć, nie został właściwie wykorzystany. Odważny, niestety ciągle i niezmiennie aktualny temat polsko-żydowskich stosunków oraz historia, która zatacza koło i nieoczekiwanie wraca po 60 latach, wyciągając na światło dzienne wszystkie wydawałoby się dawno zapomniane krzywdy i głęboko skrywane pretensje, to największa siła tej opowieści. I właśnie te fragmenty, będące bezkompromisowym komentarzem do drażliwego tematu antysemityzmu, są najciekawszym elementem filmu - zderzenie absurdalności "prawdziwego" patriotyzmu z bezstronną nieustępliwością Szackiego, który nieoczekiwanie dla siebie zostaje "głosem narodu", sprawiają, że zaczyna się robić i śmieszno i straszno, ale zaskakująco prawdziwie. W dodatku zarówno Miłoszewskiemu, jak i Lankoszowi udało się zachować równowagę i bezstronność w przedstawianiu niewygodnych dla wielu osób wydarzeń z przeszłości, co biorąc pod uwagę drażliwość tematyczną, jest sporym osiągnięciem - z jednej strony mamy bowiem antysemickie zabobony i mroczne wspomnienie powojennych pogromów, z drugiej otwartą dyskusję na temat Żydów współpracujących z UB (tu chapeau bas za sprytny zabieg przedstawienia tej niewygodnej karty historycznej przez rabina, z miejsca bowiem wytrącił on potencjalnym adwersarzom argument o antysemityzmie i żydowskiej nagonce).

Powiem tak - gdybym miała oceniać ten film wyłącznie w kategorii "polskich kryminałów", pewnie byłabym łagodniejsza. Jeśli jednak nie chcemy na zawsze zagrzebać się w polskim filmowym grajdołku i mamy równać do poziomu światowego, to "Ziarnu prawdy" sporo brakuje do określenia "wybitny kryminał". Myślę jednak, że zarówno temat, jak i rola Roberta Więckiewicza są na tyle ciekawe, że mimo wszystko warto wesprzeć polską kinematografię, wybierając się na seans. A potem (lub jeszcze lepiej - przedtem) przeczytać książkę. Swoją drogą - gorąco polecam całą trylogię o prokuratorze Szackim - aktualnie pochłaniam trzecią (moim zdaniem najlepszą) część, czyli "Gniew" i nie ukrywam, że autentycznie zazdroszczę autorowi pisarskiego talentu. 

PS Standardowo - informacyjnie - moje recenzje najpierw ukazują się na portalu filmosfera, a po jakimś czasie (jeśli w międzyczasie o nich nie zapomnę), trafiają także tutaj. 
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...