niedziela, 31 marca 2013

Obrazki vol.6 i życzenia

Bez zbędnego gadania, oto jak wyglądał mój marzec w fotograficznym skrócie:

Zielony koktajl witaminowy (u mnie: banan, pół awokado, dużo pietruszki, mango, suszone daktyle i trochę migdałowego "mleka" ryżowego) i książka


Niezwykły seans "Warszawy 1935" w Kinotece - przyznaję, że przeniesienie się w moje ukochane lata, autentycznie łapało mnie za gardło...


A tuż przed seansem sentymentalny spacer po ulicy Próżnej, która w obecnym momencie idealnie łączy stare:





...z nowym (te dwie kamienice znajdują się dokładnie vis-a-vis siebie):


Moje "cukiereczki" do ust :)


tak wyglądają maźnięte (a właściwie rozmazane) na ręku:


Davida Tennanta uwielbiam po prostu do szaleństwa, obejrzałam chyba wszystko, co ma w swojej filmografii i w żadnym wypadku nie mam dosyć :)


W najnowszym serialu "Broadchurch" jest wszystko, czego potrzebuję - David, morderstwo i klimat odrobinę jak z "Miasteczka Twin Peaks"


Moje greckie śniadanie :) czyli jogurt grecki i miód z orzechami i migdałami (też grecki) - PYCHA!


Jedną z nielicznych zalet bycia bezrobotnym jest możliwość rozpoczynania każdego dnia w tygodniu właśnie tak: 


Dwie płyty, których najczęściej słucham ostatnio: niezastąpiona Nina Simone oraz zespół The xx z nową płytą "Coexist" (jeśli ktoś nie zna, a chciałby poznać, to polecam ich kawałek "Fiction" - bardzo wpada w ucho). 


Zbliżająca się wiosna (przynajmniej teoretycznie), wywołuje u mnie wzmożone zapotrzebowanie na kolorowe koktajle - tu wersja przed:


i po (składniki to: garść mrożonych owoców - truskawek, malin i jagód, banan, pół awokado, garść świeżej pietruszki, mrożone liście szpinaku, łyżka miodu i trochę mleka)


Najlepsze na świecie (choć może nie wyglądające zbyt reprezentacyjnie) ciasteczka owsiane, za którymi przepada cała moja rodzina - to mój główny wkład w świąteczne menu (z moją Mamą i tak nie mam szans :))



I na koniec pierdółka, która fajnie "podkręca" nawet najprostszy strój:



ŻYCZĘ WAM 
ABYŚCIE SPĘDZILI TE ŚWIĘTA
 DOKŁADNIE TAK,
JAK CHCECIE - ROBIĄC TO,
CO SPRAWIA WAM NAJWIĘCEJ
PRZYJEMNOŚCI!

piątek, 29 marca 2013

Z serii ulubione dodatki vol.2. Pięcioletni kalendarz.

W moim poście o Moleskinach (kto nie czytał, może to nadrobić TUTAJ ) wspominałam, że lubię różne piśmiennicze gadżety - mam słabość generalnie do wszystkiego, co w jakikolwiek sposób wiąże się z pisaniem - w tym do wszelkich notesów, kalendarzy, brulionów, a nawet ołówków, piór, długopisów i diabli wiedzą czego jeszcze. Być może wynika to z tego, że od zawsze moim marzeniem było zostanie pisarką (oczywiście nie wykluczam, że kiedyś w końcu spełnię to marzenie, bo materiał "się tworzy" :)) 

Poza tym lubię ładne rzeczy (bardzo oryginalnie :)), a jak coś jest ładne i jeszcze do tego trochę w klimacie retro, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że zacznę się do tego ślinić :)

Nie inaczej było z kalendarzem pięcioletnim - zobaczyłam go najpierw na jakimś angielskim blogu, potem na kolejnym, już polskim i niestety przepadłam.

Już sam pomysł prowadzenia takiego notatnika mnie zaintrygował - idea polega na zapisywaniu kilku zdań, przemyśleń na temat każdego przeżytego dnia przez kolejne pięć lat - po tym okresie możemy notes przejrzeć i zobaczyć jak się zmienialiśmy, co w danym roku / miesiącu było dla nas ważne etc. Dla mnie osobiście to bardzo interesujące zadanie psychologiczne i nie ukrywam, że z chęcią obejrzę moje wyniki za pięć lat :) 

Na rynku (zwłaszcza polskim), kalendarze te nie są może najpopularniejsze, ale można znaleźć kilka rodzajów - większość z nich jest "otwarta" - tzn w zasadzie są to po prostu zeszyty, w których zapisujemy co nam przyjdzie do głowy - dlatego nie potrzebujemy nawet wydawać na nie pieniędzy, wystarczy zwykły notatnik, który przeznaczymy na ten cel. 

A jednak mój kalendarz, który chcę Wam pokazać, trochę się różni od pozostałych i właśnie to mnie w nim ujęło :) 

Tak wygląda z zewnątrz - twarda okładka, stylizowany jest na starą książkę, ze "złoconymi" bokami kartek. 



W środku mamy standardowy podział na dni, jak to w kalendarzu. Z tym, że formuła roczna jest otwarta, tzn sami wybieramy moment, od którego zaczynamy zapisywać nasze przemyślenia - może to być dowolny dzień, niekoniecznie 1 stycznia. 


I teraz najfajniejsze :) Ten konkretny model nazywa się Q&A, co oczywiście oznacza "Pytania i Odpowiedzi" i cała zabawa polega na tym, że przy każdym dniu mamy jedno pytanie, na które odpowiadamy (i tak przez pięć lat). Pytania są naprawdę bardzo różne, począwszy od ulubionego danego dnia koloru, przez informacje kiedy ostatni raz tańczyliśmy, aż po postanowienia na kolejny dzień. 




Jak jest napisane na podsumowaniu, mamy 365 pytań i 1825 odpowiedzi w bardzo osobistej "kapsule czasu". 

 
Oczywiście nie uważam, żeby był to przedmiot, bez którego nie da się żyć, raczej ciekawostka, ale jeśli ktoś tak jak ja lubi takie podsumowania (i obserwacje, bo to może być naprawdę interesujące), to myślę, że pomysł może mu przypaść do gustu. 

Na koniec dodam jeszcze, że mój kalendarz kupiłam w brytyjskim Amazonie TUTAJ . Obecnie kosztuje ok. 8 funtów

Lubicie takie gadżety, czy to raczej nie Wasze klimaty?

czwartek, 28 marca 2013

Mój stolik nocny

Tak wiem, że był taki tag, nawet dwukrotnie krążył po sieci, z tego co pamiętam :) Ale ja go nigdy nie robiłam, a przy jakiejś okazji stwierdziłam, że skoro sama lubię oglądać takie posty u innych, to pokażę Wam, co znajduje się przy moim łóżku :)

Tak wygląda ujęcie szerokie, czyli stolik i jego okolice. 


Podjeżdżamy bliżej:



Jeśli chodzi o szczegóły, to lampka jest z Ikei (tak mi się podoba ta seria, że gdybym miała miejsce, to kupiłabym jeszcze dużą wersję, ale niestety nie miałabym co z nią zrobić), stolik upolowałam (dosłownie!) kiedyś na allegro (uwielbiam go). Obok lampki mamy chusteczki, nic specjalnego (chociaż cieszę się, że w końcu można kupić je w ładnych pudełkach, które bez krzywienia się możemy postawić na wierzchu). 

 
To pudełeczko obok to relaksująca maska wypełniona ziołami, którą możemy zarówno podgrzać przez chwilę w mikrofali, lub zamrozić i potem położyć na oczach, pozwalając uwolnić się zawartym w niej aromatom :) Nie używam jej aż tak często, ale wolę kiedy stoi na wierzchu, bo inaczej niestety całkiem o niej zapominam. Kupiłam ją kiedyś w TkMaxx. 

 Najwięcej miejsca zajmuje koszyczek z kosmetykami i innymi pierdółkami :)

W nim trzymam przede wszystkim:  
- kremy do rąk (tak, na zdjęciu są trzy, bo nigdy nie wiem, na który będę miała akurat chęć - chwilowo ulubiony to ten z Soap&Glory Hand Food, bo obłędnie pachnie!),  
- kremy do stóp (akurat ten z TBS, który aktualnie jest w użyciu, wywędrował wczoraj do łazienki, więc nie załapał się na zdjęcie), 
- moje ukochane balsamy Badgera (Sleep i Stress Soother), od których jestem uzależniona, 
- krem do skórek Burt's Bees i olejek też do skórek z firmy Alessandro
- pomadkę do ust (tu akurat Mythos rumiankową, chociaż z reguły na noc nakładam grubszą warstwę mojego ukochanego Nuxe w słoiczku) 
- maść ochronną z witaminą A (stosuję ją często na te miejsca, które jakoś się w danej chwili buntują, a jeśli kogoś interesuje jej więcej zastosowań, wystarczy kliknąć w link). 

Z rzeczy niekosmetycznych w koszyczku zawsze plączą się długopisy, moje ziołowe tabletki na uspokojenie (pomagają zasnąć w stresującym okresie) i lawendowo-ziołowy odświeżacz do poduszek (kupiony kiedyś przez przypadek w Tchibo, który okazał się świetnym wynalazkiem - wystarczy jeden psik, żeby nasza pościel (i reszta sypialni, bo zapach jest dość intensywny) pachniała relaksująco i zachęcająco :) W koszyczku trzymam też delikatną ściereczkę do okularów, która eksploatowana jest chyba najczęściej :)


Obok mam zawsze coś do czytania (jeśli jest to większa sterta, to upycham ją na podłodze obok łóżka, shame on me) oraz mój tegoroczny zakup, czyli pięcioletni kalendarz Q&A -  możecie sobie o nim poczytać tutaj - jest to świetny pomysł, jeśli lubicie długookresowe podsumowania. Ten konkretny model przy każdym dniu zamieszcza jedno pytanie, na które odpowiadamy (i tak przez pięć kolejnych lat), a po pięciu latach czytamy wszystkie odpowiedzi i wyciągamy wnioski :)) 


I na koniec moje dwa Moleskiny, które właściwie powinnam nosić na szyi (zwłaszcza kalendarz), bo zapisuję w nich dosłownie WSZYSTKO i zawsze muszę mieć któryś pod ręką - tam notuję rzeczy do kupienia, moje blogowe odkrycia, kosmetyki do przetestowania, adresy sklepów, ciekawe książki, listy do zrobienia etc. No i oczywiście telefon, czyli budzik, internet i wszystko w jednym :) Ten bidulek już czeka na emeryturę, lada dzień pojawi się jego następca.

Pod spodem widać kawałek płóciennej podkładki z bizonem, którą dostałam jako pamiątkę ze Stanów od mojego byłego szefa - na niej stawiam z reguły kubek z herbatą (którego też zabrakło na zdjęciu - a zarówno wieczorem, jak i przez większość dnia jest to jeden z ważniejszych elementów na stoliku :))

I to wszystko, kochani. Mam nadzieję, że ta mini-wycieczka się Wam spodobała :)

wtorek, 26 marca 2013

Wykończeni, czyli denko #4

Moje denka pojawiają się tu dość nieregularnie nie dlatego, że nic nie zużywam, tylko czasem całkiem wylatuje mi z głowy, że powinnam zbierać puste opakowania i budzę się z tzw. ręką w nocniku...

Tym razem jednak przez jakiś czas udało mi się pamiętać, żeby wszystkie śmietki zbierać zamiast do kosza, to do specjalnej torby, a skoro ją zapełniłam, to mamy aktualizację.


Oczywiście nie są to zużycia z jednego miesiąca, co to to nie :) Przy takiej sile nabywczej, jaką prezentuję, uważam, że sporym sukcesem jest zużycie przeze mnie dosłownie CZEGOKOLWIEK, bo ogólnie bardzo lubię zmieniać to, co stosuję (czyli w pielęgnacji mam dokładnie odwrotnie niż w kolorówce, w której jestem śmiertelnie nudna i wierna zaledwie kilku / kilkunastu produktom) i dlatego często sama muszę się strofować, żeby nie rozpoczynać dziesiątego kremu do twarzy tylko dlatego, że już się nie mogę doczekać jak się sprawdzi, skoro na półce stoi już dziewięć innych :)

No, ale do rzeczy. 


Nie jest tego bardzo dużo, postaram się w miarę streścić. 

1. Pielęgnacja twarzy - demakijaż
To zdecydowanie najliczniejsza kategoria tego denka. 


Mamy tu dwa razy mój KWC do demakijażu oczu, czyli bławatkowy dwufazowy płyn z YR, o którym pisałam już tyle razy, że nie będę się powtarzać - powiem tylko w skrócie, że dopóki będą go produkować, nie zmienią składu i moja skóra się na niego nie uczuli, nie zamierzam nawet testować niczego innego, bo to mój ideał. Jest ze mną od wielu, wielu lat i nie wyobrażam sobie, żeby miało go zabraknąć w szafce z zapasami, zwłaszcza że zawsze kupuję go na promocjach (czyli więcej niż jedno opakowanie - na wszelki wypadek :))


Wykończyłam również dwa hydrolaty z Biochemii Urody - oczarowy (to już chyba drugie opakowanie) i lipowy - stosowałam je jako tonik do twarzy, po demakijażu oraz rano. Każdy z nich był ok, oczarowy ma trochę drażniący zapach, do którego trzeba się przyzwyczaić. Teraz mam dwa kosmetyczne toniki oraz hydrolat z kocanki i też spełniają swoją rolę - akurat w tym departamencie nie jestem jakoś specjalnie wymagająca, bo dla mnie to kosmetyki uzupełniające.

Oprócz hydrolatów zużyłam także płyn do demakijażu twarzy z tej samej serii bławatkowej Yves Rocher, co wspomniane wyżej płyny dwufazowe - płyn dostałam jako gratis przy zakupach, sama pewnie bym go nie kupiła, ale był ok, tzn spełniał swoją rolę i był bardzo łagodny (a wierzcie mi, z moją kapryśną cerą jestem najlepszym testerem na świecie).

2. Pielęgnacja twarzy - kremy. 


O kremie Shangri La od LUSHa  już pisałam TUTAJ, więc nie będę się powtarzać - stosowałam go na noc, moja cera go polubiła i gdyby tylko był:
1) łatwiej dostępny
2) trochę tańszy
to niewykluczone, że zagościłby u mnie ponownie. A tak - na rynku jest za dużo produktów, żeby mi się chciało bawić w sprowadzanie go do Polski :)

Rubialine Creme Riche SVR, choć bardzo przyzwoity, nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia, żebym za nim zatęskniła, więc raczej też będzie jednorazową przygodą. Sprawdzał się dobrze głównie zimą, jako faktycznie skoncentrowany odżywczy krem na dzień - nakładałam go pod makijaż i nie przypominam sobie żadnych problemów, ale wielkiego "wow" także nie...

Miniaturkę Clinique Turnaround Overnight Radiance Moisturizer zużyłam z dużą przyjemnością - był wydajny, ładnie nawilżał i moja skóra go polubiła. Gdyby tylko wersja pełnowymiarowa była tańsza, pewnie bym się na nią skusiła, może zresztą tak się stanie, kiedy tylko przestanę zasilać szeregi polskich bezrobotnych :) Tak więc ogólnie - jestem bardzo na tak, poza ceną :(

Z kolei z All About Eyes również od Clinique jakoś się nie do końca polubiliśmy - tzn nie mogę powiedzieć, żeby ten krem robił z moją skórą pod oczami cokolwiek - ok, nawilżał ją, ale to wszystko, a niestety w moim wieku (i za cenę pełnego produktu) oczekuję od kosmetyku pod oczy czegoś więcej. Tak więc spróbowałam, ale raczej do niego nie wrócę. 

3. Kosmetyki do kąpieli.
Tu będzie szybko, bo nie ma nad czym się rozwodzić: 

- Olejek macadamia Wellness& Beauty pojawił się u wielu osób, bo jakiś czas temu była na niego duża promocja w Rossmanie (kosztował chyba jakieś 5 zł, jeśli się nie mylę) - ale właściwie jedynym jego plusem poza ceną był dość przyjemny zapach, który umilał kąpiel, bo poza tym był:
1) bardzo mało wydajny (żeby jakiekolwiek działanie było odczuwalne, trzeba było wlać do wanny naprawdę sporą ilość)
2) absolutnie nie nawilżał skóry, nawet nie jestem pewna, czy jej wręcz lekko nie wysuszał
Tak więc o ile te parę złotych jakoś specjalnie nie bolało, to na pewno jest mnóstwo lepszych specyfików do kąpieli. W zapasie mam jeszcze jeden olejek z tej serii (chyba z trawą cytrynową), który czeka na wykończenie i nie jestem pewna, czy przypadkiem z rozpędu nie nabyłam jeszcze jednego opakowania (tak, odezwał się we mnie syndrom kupowania w promocji), ale jak już je zużyję, to nie wydaje mi się, żebyśmy jeszcze się spotkali :)

- Olejek do kąpieli Bielenda wersja Relaks z lawendą - dużo sobie po nim obiecywałam i w sumie mogę powiedzieć, że kąpiel sama w sobie była całkiem ok, ale jeśli mam być szczera, to dużo bardziej wolę cudowną lawendową kulę do kąpieli z Organique, która zapewnia mi znacznie przyjemniejsze wrażenia i dodatkowo nawilża skórę, więc chociaż temu kosmetykowi nie mówię nie, to chwilowo szukam zamienników.

4. Produkty do włosów. 

W tej kategorii zużywanie idzie mi naprawdę koszmarnie - po części dlatego, że mam kilkanaście (sic!) napoczętych szamponów / odżywek / produktów do układania włosów, których używam zamiennie i przez to mam wrażenie, że żadnego z nich nigdy nie uda mi się zdenkować. 


Fluid do loków Macadamia jest jednym z wyjątków, które wykańczam regularnie - być może dlatego, że jest koszmarnie niewydajny :) To już moje któreś (trzecie lub czwarte) opakowanie, bo mimo wszystko wracam do niego co jakiś czas - moje włosy po prostu go lubią. Ale stosunek ceny do wydajności jest tragiczny i głównie dlatego nieustannie szukam czegoś innego - w tej chwili testuję kolejne chyba trzy czy cztery podobne produkty - zobaczymy, czy uda im się wysunąć na prowadzenie - oby! :)

5. Pielęgnacja ciała


Tu mamy jednego pana, czyli Mleczko nawilżające figowe do skóry bardzo suchej z firmy Le Petit Marseillas. Wszystko pięknie, napalona byłam na nie strasznie, po czym pod koniec zużyłam je wyłącznie przez upór. 
Od razu mówię - to nie jest zły produkt, wręcz przeciwnie - jest bardzo niezły :) Ale tak się składa, że od kosmetyków nawilżających do ciała oczekuję naprawdę dużo, zwłaszcza że jestem leniwcem i muszę mieć dobrą motywację żeby ich regularnie używać. Tu mi czegoś zabrakło - jest to więc wedle mojej kategoryzacji raczej przeciętne mleczko, które nawilża, ale na krótko (miałam wrażenie, że po naprawdę hojnym nasmarowaniu się wieczorem, już rano moja skóra była ponownie sucha, co przy używaniu maseł lub olejków właściwie mi się nie zdarza), pachnie dość przyjemnie (chociaż miałam nadzieję, że będzie miało figowy zapach, którego bezskutecznie szukam od wielu miesięcy). 
Ogólnie, jeśli chodzi o firmę Le Petit Marseillas, której kosmetyków używałam namiętnie przy każdym moim pobycie we Francji, to trzeba na nią uważać, bo jest bardzo nierówna - zdarzają się fantastyczne kosmetyki (lubię ich żele pod prysznic) ze świetnymi składami, ale niektóre są przeładowane chemią. 

Tu (średni) skład mleczka dla zainteresowanych: 


Chwilowo nadal pałam gorącym uczuciem do lawendowo-oliwkowego masła do ciała firmy Mythos ( o którym pisałam m.in. TUTAJ ), dlatego nie przewiduję powrotu do tego balsamu.

6. Pielęgnacja dłoni.

Też jedno zużycie - z tego samego powodu, co przy kosmetykach do włosów - kremów do rąk mam M N Ó S T W O, ciągle je upycham po torebkach, mam je dosłownie w każdym kącie mieszkania i odnoszę wrażenie, że mimo iż smaruję się nimi na okrągło, to jakimś cudem w ogóle ich nie ubywa :) Dlatego nie wiem jak udało mi się skończyć tego pana, zwłaszcza że nie był to żaden ulubieniec - ot, poszczęściło mu się :)

Zagadką jest dla mnie, czemu za każdym razem kiedy robię zakupy w Rossmanie czy innej drogerii i najdzie mnie ochota na kupno kremu do rąk, kończę z Garnierem. Słowo honoru, nie wiem, jak to się dzieje, a naprawdę nie jestem fanką tych kosmetyków! Może te hasła "intensywna pielęgnacja", "regenerujący" etc. albo ładne kolory tych kremów tak na mnie działają, bo inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć :)
Nie wiem, może są osoby, dla których to jest świetny produkt, moje dłonie nie bardzo go polubiły (jak i większość kremów Garniera - zapamiętaj to sobie Joanno!!!) i działał na mnie bardzo krótko - zdecydowanie jeśli chodzi o kremy do rąk, to powinnam trzymać się tych sprawdzonych, czyli albo L'Occitane (tego klasycznego, bez żadnych dodatków zapachowych), albo świetnego Soap&Glory.

7. Pielęgnacja ust.

I ostatnie puste opakowanie, czyli kosmetyk, którego pewnie nikomu nie trzeba przedstawiać:


Większość z Was pewnie zna wersję Tisane w słoiczku. Ja też ją znam i bardzo lubię (chociaż i tak moim absolutnym ulubieńcem w tej kategorii jest balsam Reve de Miel Nuxe w słoiczku), dlatego skusiłam się na sztyft. I niestety jest różnica. Po pierwsze sztyft jest potwornie wręcz niewydajny (coś w tym moim denku przeważają niewydajne produkty), kończy się naprawdę szybko, prawdopodobnie dlatego, że jest to bardzo miękka pomadka. Ponadto wydaje mi się, że wersja w słoiczku jednak lepiej działa na usta, nie wiem, czy to tylko moje wyobrażenie, czy faktycznie czymś się one różnią - w każdym razie balsamów do ust mam również spory zapas, więc raczej nie skuszę się na ten ponownie (tzn Tisane słoiczkowy jak najbardziej czeka już na mnie w szafce, ale mówię o pomadce :))

I to już wszystko na dziś, dajcie znać, czy znacie / lubicie / nie lubicie któreś z ww produktów.

poniedziałek, 25 marca 2013

Ułatwiamy sobie życie - pomysł na przechowywanie lakierów do paznokci.

Dziś będzie nietypowy dla mnie post o organizacji :) Nietypowy, bo (choć nad tym szczerze ubolewam), jestem raczej typem żyjącym w "oswojonym chaosie", aniżeli takim, który wszystko planuje, notuje i ogólnie wie co gdzie ma. 
Ale uczę się i np jakiś czas temu stwierdziłam, że robienie wszelkiego rodzaju list jest świetną sprawą i co tu dużo kryć - ma działanie terapeutyczne - więc obecnie z lubością zapisuję wszystkie moje notesy wszelkimi możliwymi zestawieniami :)

Ale nie o tym będzie dzisiaj. 

Dziś, moje drogie, chcę Wam pokazać rozwiązanie dla wszystkich lakieromaniaczek :) 

I od razu mówię, że niestety nie wpadłam na to sama, ale kiedyś natknęłam się na coś podobnego na angielskim blogu Lily Pebbles - nie mogę znaleźć linku do tego konkretnego posta, ale kiedy to zobaczyłam, moją reakcją było "wow, też to chcę!" :) 

A mowa o takim oto organizerze:


Do tej pory moja lakierowa kolekcja gnieździła się w dużej puszce, ale od pewnego czasu (a konkretniej od momentu, kiedy po raz kolejny złamałam swój zakupowy ban) lakiery po prostu przestały się tam mieścić. Nie wspomnę już o tym, że w ten sposób zapominałam o tym, jakie kolory już mam i za każdym razem, kiedy:
a) chciałam pomalować paznokcie
b) planowałam kolejny zakup
musiałam przetrząsać całe pudło żeby przypomnieć sobie, co się tam znajduje. 

Tak więc kiedy udało mi się znaleźć te przezroczyste kieszonki do zawieszenia, okazało się, że to proste rozwiązanie jest dla mnie idealne - w końcu wiem i widzę, co mam! 

Pogrupowałam swoje buteleczki odcieniami, żeby było mi łatwiej. 




Organizer ma wymiary 85 x 45 cm, ma 12 kieszonek i można go zawiesić na drzwiach, na wieszaku, a na upartego nawet na ścianie :))

Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszystkim takie rozwiązanie przypadnie do gustu, bo na pewno są osoby, które wolą trzymać swoje lakiery w szufladach, pudełkach etc., ale przyznam się, że ja jestem zachwycona i chciałam się jak najszybciej podzielić z Wami moją radością :) 

Przy okazji może ktoś się zainspiruje i okaże się, że ułatwiłam mu życie, tak jak Lily nieświadomie ułatwiła je mnie :)


Podoba Wam się ten pomysł, czy wolicie swoje rozwiązania? Swoją drogą chętnie się dowiem jak / gdzie przechowujecie swoje lakiery :)
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...