środa, 29 sierpnia 2012

Myju myju, czyli parę słów o żelu Nuxe do mycia twarzy

Chyba na początku lipca wspominałam, że jednym z moich ówczesnych nabytków był Żel dogłębnie oczyszczający do twarzy z firmy Nuxe, z serii Perfection (wcześniej Aroma Perfection). Te z Was, które mnie podczytują, kojarzą zapewne, że darzę firmę Nuxe sporą estymą :) Jakoś do tej pory (tfu! tfu!) nigdy nie zawiodłam się na żadnym ich produkcie, a przetestowałam ich już parę. 



Żel, o którym piszę, był kupiony przeze mnie dosyć spontanicznie, po wielu zachwytach koleżanki z pracy i niestety po tym, jak moją skórę podrażnił krem do mycia firmy Lirene (różowy, a więc teoretycznie przeznaczony do cery wrażliwej - jaaaasne...). 

Od tej pory używałam go regularnie (mówię rzecz jasna o Nuxe), w duecie z gąbeczką Konjac, do wieczornego demakijażu. 

I powiem tak - w moim odczuciu sprawdza się świetnie. Po pierwsze jest naprawdę delikatny, nie uczulił mnie ani nie podrażnił ani razu mojej twarzy, a to już jest spore osiągnięcie (właściwie mogę chyba zacząć tworzyć moją osobistą czarną listę kosmetyków, które ostatnio weszły w jakąś bardzo niekorzystną interakcję z moją twarzą).


Jeśli chodzi o opakowanie, to jest to plastikowa buteleczka o pojemności 200 ml, z praktycznym dozownikiem. I od razu mogę powiedzieć, że to bardzo wydajny produkt - nie potrafię wprawdzie określić po ciężarze ile mi go jeszcze zostało, ale z całą pewnością jest go jeszcze bardzo dużo. Poza tym do zmycia twarzy wystarczy nieduża porcja, bo żel dobrze się rozprowadza. 


Tak naprawdę jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to może odrobinę zbyt optymistyczne obietnice producenta, że żel "redukuje wydzielanie sebum" - to akurat guzik prawda, żadnego zmniejszonego świecenia się nie odnotowałam, a wierzcie mi, że w okresie letnim, bardzo zwracam na to uwagę. 


Niemniej jednak do zmywania makijażu nadaje się wyśmienicie. Oczywiście ja i tak po nim przemywam twarz płynem micelarnym, lub (zwłaszcza kiedy jest trochę podrażniona) którymś hydrolatem (obecnie lipowym, o którym chyba napiszę oddzielną notkę), ale nawet jeśli po myciu samym żelem coś jeszcze zostaje na buzi, to raczej jest tego niewiele (a przynajmniej przy takich ilościach kosmetyków kolorowych, jakich używam ja, czyli powiedziałabym, że dosyć hmmmmm.... mizernych :)). 



Podsumowując, jeśli szukacie czegoś łagodnego, nieinwazyjnego, co ładnie pachnie (właśnie - zapomniałam dodać, że jego zapach też jest delikatny, ale bardzo przyjemny!), to polecam. 

Zapłaciłam za niego ok. 40 zł (nie pamiętam już dokładnej ceny, wybaczcie), ale myślę, że starczy mi jeszcze na długo. 

Następny w kolejce będzie żel Sanoflore, o którym również słyszałam wiele dobrego. Ale do Nuxe na pewno jeszcze wrócę, bo póki co to mój nr 1 wśród preparatów do mycia twarzy (no, dobra, ex aequo z olejkiem do mycia twarzy z BU).

sobota, 25 sierpnia 2012

Zielono mi...

Ależ ja się długo czaiłam na te perfumy! Chodziłam wokół nich i chodziłam, zbierałam kolejne próbki, w międzyczasie zdążyłam już kupić dwa inne zapachy, ale ten flakonik jakoś nie chciał mi wyleźć z głowy :) 

Klasyczną Chloe uwielbiam - myślę, że jeśli miałabym obecnie wybierać moje zapachy wszechczasów, to na pewno załapałaby się ona do pierwszej piątki (a może nawet trójki). Wrócę do niej pewnie na jesieni i spodziewam się znowu wielu komplementów od mniej lub bardziej obcych panów na temat tego, jak ładnie pachnę :) 

A tymczasem czas na jej letnią odsłonę (nie ma jak kupować letnie wersje w momencie kiedy lato się kończy).


Ponieważ mam sporą kolekcję zapachów i dość często je zmieniam, teraz już rzadko decyduję się na objętości większe niż 50 ml, a z reguły kończę na 30 ml, żeby uniknąć znudzenia danymi perfumami. 

Tak więc nowa Chloe to też trzydziestka, w charakterystycznym flakoniku, z zieloną kokardką. 

Udało mi się dopaść zestaw z torebko/kosmetyczką (przynajmniej rozmiarowo wg mnie to jest jednak kosmetyczka) - myślę, że idealnie się nada do mojego podstawowego zestawu do makijażu, który noszę na codzień w torbie. 


Nuty zapachowe L'eau de Chloe to:
nuta głowy: nektarynka, mandarynka, bergamotka, grejpfrut
nuta serca: fiołek, płatki białej róży, naturalna woda różana
nuta bazy: drzewo cedrowe, paczula, ambra
 
Ogólnie muszę powiedzieć, że o ile w beżowej Chloe zakochałam się od pierwszego powąchania, to z tym zapachem przeszłam przez coś w rodzaju love-hate relationship :) W pierwszej chwili uwodził, potem troszkę zaczynał drażnić, ale jednocześnie nie dawał o sobie zapomnieć, a kiedy wykończyłam ostatnią próbkę, złapałam się na tym, że krążę jak lwica po klatce i że czegoś mi ewidentnie brakuje.


Wiem, że część z Was pewnie ten zapach uwielbia, a inne stwierdzą, że jest okropny, ale cóż - tak to już jest z zapachami - w dodatku każde perfumy inaczej pachną na konkretnej skórze i dlatego nie mogłabym kupować ich w ciemno. Czasem muszę się z jakimś zapachem po prostu "oswoić", niektóre po jakimś czasie przestają mi odpowiadać i wręcz zaczynają drażnić, do innych natomiast potrafię wrócić po kilku latach i odkryć je wówczas na nowo :) 

Tak czy inaczej, moja nowa zielona Chloe powinna polubić się z innymi mieszkańcami mojej małej osobistej perfumerii i z pewnością będzie mi się nią przyjemnie psikać na przełomie lata i nadchodzącej jesieni...

A Wy macie jakiegoś letniego faworyta? Czy cieplejszą porą unikacie perfum (ale może chociaż wieczorami czymś się psikacie)? 


wtorek, 21 sierpnia 2012

Maleństwo do paznokci :)

Jakoś mniej mnie tu ostatnio, a to dlatego, że dopadło mnie tzw. życie i to przez duże Ż. 

Mało tego, że dopadło. Dopadło i się znęca :(

Moje ostatnie atrakcje zakupowe są takie, że zamiast kosmetyków, kupuję pralkę :) No, dobra, nie do końca "zamiast", może raczej "głównie" :) Coś tam się nowego kosmetycznego pojawia w międzyczasie, dzisiaj np znowu kliknęło "mi się" parę razy, za co moja karta nie będzie mi zbyt wdzięczna, ale w sumie chyba mogę sobie zrobić prezent imieninowy :)

Ten najfajniejszy, najbardziej wyczekany i jeszcze pachnący drukarnią, czekał dziś na mnie w skrzynce, ale napiszę o nim za kilka dni, jak uda mi się zrobić lepsze zdjęcia, bo wieczorem w amoku nie bardzo dałam radę. Mogę tylko powiedzieć, że to przykład na to, że jak się coś bardzo kocha i bardzo się czegoś chce, to można wszystko, a blogosfera to również miejsce dla marzycieli i ludzi niezwykłych, idących pod prąd i nie do końca zgodnie z wszechobecnymi trendami :) aaa, i żeby nie było - nie piszę o sobie, tylko o kimś, kto mimo odległości jest dla mnie nieustającą inspiracją i kto potrafił stworzyć wokół siebie niezwykły świat pełen serdecznych i ciepłych osób, bez zawiści, złośliwości i wzajemnych animozji. Kto zna Mimi, ten wie dokładnie, co mam na myśli :)

Dziś za to będzie o słodkim gadżeciku, który sprawiłam sobie niedawno i nadal nie mogę uwierzyć, że tyle czasu z tym zwlekałam :)

Mowa o kryształowym pilniczku do paznokci.  

Nie wiem, naprawdę nie wiem jak ktoś, kto ma fioła na punkcie paznokci i nie wyobraża sobie wyjścia do ludzi tak całkiem sauté, mógł jeszcze do niedawna obyć się bez tego sprzętu. Owszem, mam kilka pilniczków, polerkę i diabli wiedzą co jeszcze, ale kryształowego jakoś dotąd wśród nich nie było. 

Skusiłam się na wersję mini firmy Nail Tek, w kolorze różowo-fioletowym (jakżeby inaczej). 


Pilniczek schowany jest w metalowym etui, który po pierwsze chroni go przed zniszczeniem, a po drugie umożliwia zabranie go ze sobą np do torebki. 


Opakowanie przypomina mi pendrive. 


 Całość jest bardzo kobieca i naprawdę poręczna.


Tak pilniczek prezentuje się w całości. 


Przyszedł do mnie zapakowany w plastikowe pudełeczko.




Opisane, żeby nie było wątpliwości, z czym mamy do czynienia :) 

 
Co do użytkowania, to mogę powiedzieć na razie tyle, że moje paznokcie go pokochały. Nie wiem, ile prawdy jest w stwierdzeniu, że takie pilniczki zapobiegają rozdwajaniu się płytki i wzmacniają ją, ale na pewno łatwo i przyjemnie się nim posługuje. Mam tylko nadzieję, że uda mi się go nie stłuc i że będzie mi długo służył. 

A Wy macie / używacie / lubicie kryształowe pilniczki? 


czwartek, 16 sierpnia 2012

Na na na, na przekór prognozie :)

Och, to chyba jasne, że skoro zabrałam się za gromadzenie zapasów herbacianych i woskowych na jesień, to znaczy, że wracają upały? 

Mogłabym dorabiać sobie w wolnych chwilach jako "pogodynka au rebours", czyli na opak :) 

Tak więc nie wiem jak Wy, ale ja jestem przygotowana na chłodne wieczory, które zamierzam sobie umilać tym: 

 oraz tym:


PS No dobra, wiem, że wosk Drift Away jest może średnio jesienny, ale wystraszyłam się, że go wycofują, a bardzo lubię ten zapach, więc dorzuciłam go do reszty :)


wtorek, 14 sierpnia 2012

Nowości kosmetyczne. Głównie pielęgnacja.

Pogoda za oknem taka, że pożal się, Boże (chociaż jeśli mam być całkiem szczera, to wolę taką sierpniową "jesień" niż 30-stopniowy skwar), kończę urlop walką z moją tchawicą oraz uboższa o jedną ósemkę, dlatego też w ramach relaksu i oderwania myśli od tych mniej przyjemnych rzeczy, postanowiłam pokazać Wam moje ostatnie nabytki kosmetyczne :) 

Nie jest tego dużo, bo od jakiegoś czasu staram się kupować rzeczy, które naprawdę mi są potrzebne. 

No dobra, lub przydadzą się w jakiejś tam przyszłości :)

Tak więc zawitały do mnie takie oto nowości: 

1. Plasterki oczyszczające na nos Beauty Formulas. Wcześniej nie mogłam ich znaleźć i za namową sprzedawczyni, skusiłam się na inne, choć tej samej firmy, z których nie byłam w ogóle zadowolona, więc mam nadzieję, że te spełnią swoją rolę.

2. Coś, na co się czaiłam od dłuższego już czasu, czyli Serum FLAVO-C firmy Auriga. Na razie skusiłam się na tę wersję z 8% wit. C, ze względu na to, że z moją wrażliwą skórą nigdy nie wiadomo. Jeśli się sprawdzi, być może przetestuję wersję forte.


Na razie użyłam go zaledwie parę razy, więc nie wypowiadam się na temat działania, poza tym, że ma specyficzny zapach, do którego muszę się przyzwyczaić. Stosuję go pod krem, bo nie zauważyłam żadnego nawilżenia, ale wchłania się dobrze i moja skóra (tfu, tfu, odpukać!) wydaje się go lubić, bo po użyciu sprawia wrażenie lepiej napiętej.


Ponieważ wahałam się pomiędzy nim, a serum z firmy Lierac, poprosiłam o próbkę tego drugiego. Ma ono bowiem więcej składników i przy takiej skórze, jak moja, siłą rzeczy, jest większe prawdopodobieństwo uczulenia, dlatego przed ewentualnym kupnem, sprawdzę jak moja buzia na nie zareaguje. 
 

3. Jeśli chodzi o maseczki, to jestem potwornym leniwcem (tzn gwoli ścisłości jestem leniwcem ogólnie, nie tylko jeśli chodzi o maseczki :)), więc na ogół kuszę się na te już gotowe, do nałożenia na twarz. Nie znam firmy, ale sprawdzimy co to za cudo :)
 

Wprawdzie długi skład mnie trochę niepokoi, ale mam nadzieję, że uda mi się nie zrobić nią wielkiej krzywdy. I ten kasztanowiec mi się podoba :) Maseczka jest Made in Korea.


W moje ręce wpadły jeszcze trzy produkty, które są przykładem na to, jak uzależniające / inspirujące jest czytanie blogów :) 

Nissiax83 chwaliła kiedyś bardzo maskary firmy Cover Girl, więc wykorzystałam nadarzającą się okazję, zwłaszcza, że jest to produkt, który zmieniam często i jakoś do tej pory nie udało mi się trafić na ideał (ani na nic mu bliskiego). 

Moja nowa maskara to lashblast 24HR. Pierwszy plus za bezpieczne opakowanie, które gwarantuje  świeżość produktu. Minus za silikonową szczotę - być może są zwolenniczki takich szczoteczek, ale jak się okazuje, ja chyba do nich nie należę. Chociaż może się przyzwyczaję, bo za którymś razem jest łatwiej, tylko zauważyłam, że niestety maluję rzęsy dłużej niż zwykle. 

Co do samej maskary, to choć nie jest ona wodoodporna i zmywa się bez problemu moim standardowym preparatem do demakijażu oczu, to jestem w pozytywnym szoku, bo naprawdę mocno trzyma się na rzęsach! Ja należę do płaczek i czasem mam problemy w ciągu dnia z łzawieniem, natomiast przy tym tuszu nie zauważyłam ŻADNEGO rozmazywania, ani smug, ani kruszenia. Będę ją jeszcze testować, ale na razie muszę powiedzieć, że sprawuje się bardzo poprawnie :)


Tu zbliżenie na rzeczoną szczotę - jak dla mnie ma ona za krótkie "włoski".


Inną rzeczą podpatrzoną również u Nissix83 są przezroczyste słoneczka, czyli próbniki do lakierów. To przykład na to, ile radości może sprawić taka banalna rzecz :) Dzięki tym śmiesznie tanim gadżecikom udało mi się w końcu ogarnąć moją kolekcję lakierów, sprawdzić jakimi kolorami dysponuję, czego chcę się pozbyć (bo i takie się znalazły), co zostawiam, a co mam dokupić :)
Polecam, bo to bardzo praktyczna rzecz.



 I na koniec produkt zachwalany z kolei przez Nieesię25 i to w taki sposób, że spędziłam chyba ze dwa dni na poszukiwaniach najlepszego dostępu do niego. Okazało się niestety, że nie jest tak prosto i udało mi się go dopaść dopiero z pomocą rodziny z Francji. 

Mowa o Cudownej wodzie różanej z firmy Melvita, czyli Eau Extraordinaire Rose. Jest to coś w rodzaju bardzo delikatnego serum / żelu, który zawiera w sobie również kwas hialuronowy oraz oczywiście szereg wyciągów z róży damasceńskiej i cytryny. Ja używam go na ogół rano, po przemyciu twarzy, a potem ewentualnie nakładam krem, chociaż czasem nawet nie jest on już potrzebny, ponieważ ten produkt fantastycznie nawilża moją skórę. Ponieważ mam wersję mini, czyli 28 ml, to mimo jego wydajności, obawiam się, że na długo mi nie starczy, dlatego więc moje poszukiwania dojścia do Melvity trwają, bo jestem tym preparatem zachwycona. Wiem też, że są inne wersje (jakaś kwiatowa do cery mieszanej i bodajże pomarańczowa). 
 


I to już wszystkie moje zakupy. Tak jak pisałam na wstępie, nie szalałam jakoś specjalnie, nie ma też żadnej kolorówki (nie licząc tuszu), po prostu rozsądek górą :)

Aktualnie jestem w trakcie intensywnych poszukiwań dobrego kremu na noc. Waham się pomiędzy Lierac Mesolift (czyli z tej samej serii, co pokazywane wyżej serum), a moim ulubionym Nuxe (Nuxuriance) - z całą pewnością nie będzie to łatwa decyzja...

sobota, 4 sierpnia 2012

Bitwa na coaty, czyli Seche Vite vs Good to Go.

Jakiś czas temu obiecałam, że postaram się przygotować post porównujący dwa bardzo popularne wśród blogerek topcoaty, a mianowicie Seche Vite oraz Essie Good to Go. 

Niniejszym wywiązuję się z obietnicy :) 


Na początek muszę powiedzieć, że odkąd w ogóle odkryłam istnienie takiego kosmetyku, jak top coat, nie wyobrażam sobie bez niego życia, a konkretnie manicure (ani pedicure, gwoli ścisłości) - używam ich ZAWSZE i bez nich pod ręką po prostu chyba w ogóle nie malowałabym paznokci :)

Swoją przygodę z topcoatami zaczęłam od Seche Vite, ponieważ to on zbierał najwięcej pochwał w wirtualnym świecie, a o Essie wówczas mało kto słyszał. W chwili obecnej mam już chyba trzecie albo czwarte opakowanie, więc coś tam mogę na jego temat powiedzieć :) 

Poniżej możecie zobaczyć jak wygląda Seche Vite po kilku miesiącach naprawdę intensywnego eksploatowania (mam pomalowane paznokcie właściwie zawsze, na ogół lakier trzyma mi się kilka dni, więc można przyjąć, że średnio robię manicure co jakieś 4 dni) - jak widać dojechałam mniej więcej do połowy. 

I tu zaczyna się właśnie klops, czyli zasadniczy minus pana SV. Otóż właśnie po zużyciu m/w połowy specyfiku, gęstnieje on tak bardzo, że uniemożliwia właściwie dalszą współpracę i nadaje się do kosza, chyba że zdecydujemy się na zakup specjalnych kropelek Seche Restore, które podobno są w pełni kompatybilne ze swoim kolegą i pomagają przywrócić mu właściwą konsystencję. Ponieważ jednak kosztują one tyle samo, albo więcej co nowy produkt, ja póki co wybrałam rozwiązanie pt. "kupuję kolejny, a potem zobaczę". 



W międzyczasie znalazłam na innych blogach podpowiedź, która wydaje mi się na tyle cenna, że warto ją puścić w obieg :) A mianowicie, podobno niezłym sposobem na przedłużenie trwałości naszego utwardzacza jest kupno takiego oto zestawu, czyli opakowania normalnej wielkości (14 ml) w komplecie z miniaturką.  I wtedy używamy sobie radośnie tego maleństwa, a kiedy już się nam skończy (i nie zdąży zgęstnieć), uzupełniamy buteleczkę i tak aż do końca. 

Mam nadzieję, że ten sposób pozwoli mi rozwiązać główną (dla mnie) wadę Seche Vite, czyli właśnie jego trwałość.


Tu widać, że mała buteleczka to 3,6 ml. Jest poręczna i można ją zabrać ze sobą nawet na krótki wyjazd :) 


Co do pozostałych cech, to moja subiektywna opinia jest następująca:

WADY: 

- wspomniana trwałość produktu - zobaczymy, czy jest to do "obejścia"

- straszny, chemiczny zapach rozpuszczalnika. Oczywiście można się do niego przyzwyczaić, tzn pod warunkiem, że robimy manicure przy otwartym na oścież oknie, ale za każdym razem jestem mocno przerażona co musi być tam w środku, skoro to aż tak śmierdzi...

- niezbyt przyjazny skład. Zainteresowanych odsyłam do googla, bo powiem szczerze, że osobiście wolę nie znać wszystkich szczegółów - bo i tak wiem, że coś MUSZĘ nakładać na paznokcie. Staram się jednak w miarę możliwości unikać kontaktu SV ze skórą. 

- "zżera" lakier - to jest coś, co stanowi dla mnie zagadkę, zwłaszcza, że część użytkowniczek pisze, że u nich nic takiego się nie dzieje. No więc u mnie niestety się dzieje, bez względu na to, jakim systemem nakładam topcoat. Na ogół dotyczy to samych końcówek i oczywiście próbuję z tym walczyć w ten sposób, że poza samą płytką, maluję również brzeg paznokcia lakierem (i czasem nawet spód), ale jeszcze nie udało mi się tego "przeskoczyć".

- ostatnia wada będzie trochę naciągana, ponieważ nie dotyczy wszystkich lakierów - nie wiem czemu, ale  Seche Vite jakby trochę "wyżera" niektóre lakiery, a konkretnie zmienia ich odcień. Spotkałam się z tym zwłaszcza przy koralowych Essie - nie pamiętam dokładnie czy był to California Coral czy też  Carousel Coral, ale z całą pewnością lakier właściwy wyglądał ZUPEŁNIE inaczej przed nałożeniem SV - potem po prostu zmienił mu się kolor (niestety na gorsze). To samo miałam przy Tart Deco.

ZALETY:

- fantastycznie przedłuża trwałość lakierów. WSZYSTKICH bez wyjątku! Na moich paznokciach zestaw: baza + dwie warstwy lakieru + topcoat wytrzymują bez problemów co najmniej cztery dni, potem zaczynają się ścierać na końcach, ale nie odpryskują, więc na dobrą sprawę nawet po takim czasie nadal wyglądają w miarę przyzwoicie. 

- pokrywa paznokcie taką jakby żelową warstwą, która sprawia, że wyglądają one na naprawdę zadbane i bardzo estetyczne. 

- pięknie nabłyszcza

- jest stosunkowo niedrogi. Oczywiście wiem, że dla niektórych trzydzieści złotych to nie jest mało, ale jak wspominałam, to są MOJE subiektywne opinie, więc uważam, że jak na to, co robi z paznokciami, to jego cena jest naprawdę ok. 
Specjalnie sprawdziłam i ostatnio za podwójny zestaw widoczny powyżej (mały + duży) zapłaciłam 26 zł + koszt przesyłki. 

Podsumowując, mimo kilku dość istotnych minusów, pozostaję fanką Seche Vite.

A teraz jego konkurent, czyli Essie Good to Go! 

Przede wszystkim uprzedzam, że różnica w cenie jest i to odczuwalna. Essie bowiem kosztuje dobrze ponad 40 zł. Udało mi się ją wprawdzie znaleźć za 35 zł + koszt przesyłki, ale jeśli dla kogoś SV jest drogi, to niestety Essie odpadnie w przedbiegach. 

Jednak lojalnie informuję, że cała reszta to nadrabia :) Przede wszystkim nie zauważyłam tego denerwującego "ściągania" lakieru, jak przy SV, coat ładnie i równomiernie się rozprowadza i przepięknie nabłyszcza płytkę. 
Nie zmienia koloru lakierów (będę to jeszcze sprawdzać, ale do tej pory mogę powiedzieć, że po kilku użyciach jeszcze nie zauważyłam takich problemów).
Zapach też zdecydowanie jest dodatkowym plusem dla Essie, ponieważ chociaż oczywiście nie powala na kolana, to nie jest aż tak drażniący i chemiczny jak jej konkurenta.


A jednak mimo tych wszystkich pozytywów, nie mogę powiedzieć, że jest to produkt idealny.

Dlaczego?

Otóż oczywiście również przedłuża ona trwałość lakieru na moich paznokciach, ale jest to zdecydowanie mniej spektakularny efekt aniżeli przy Seche Vite i niestety po jakichś trzech dniach zauważyłam, że lakier zaczyna odpryskiwać, czego ja osobiście nie znoszę. Nie wiem, czy będzie się tak dziać za każdym razem i zamierzam to sprawdzać, ale na razie dwa albo trzy razy miałam już ten problem, więc jak widzicie, powoli staje się to już niekomfortową regułą. 

Dlatego osobiście przyznam się, że nie potrafię obiektywnie wybrać pomiędzy tymi dwoma specyfikami. Każdy z nich ma mnóstwo zalet, ale też zasadnicze ( i niemałe) wady, które sprawiają, że choć oba naprawdę bardzo ułatwiają zrobienie ładnego i udanego manicure, to jednak pozostawiają miejsce na co najmniej jedno "ale".



Pojemność Essie to 15 ml i jeszcze nie wiem, jak z trwałością, ale wydaje mi się, że nigdzie nie czytałam o takich problemach z gęstnieniem produktu jak przy SV. Wręcz przeciwnie - spotkałam się z opiniami, że Essie dopiero po długim, długim użytkowaniu zaczyna sprawiać pewne problemy.



Nie wiem, czy tym postem pomogę komuś w dokonaniu wyboru, ale napiszcie czy i jakie macie doświadczenia z tymi topcoatami. A może znacie i polecacie coś całkiem innego? 

Moje malutkie krakowskie wakacje :)

Moje krakowskie mikro wakacje już zakończone. 

Przede mną wprawdzie jeszcze duża część urlopu, ale to ten spontaniczny i bardzo sympatyczny wyjazd, będę najmilej wspominać...

Mam nadzieję, że wytrzymacie, bo wpis ten będzie właśnie taki wspominkowy, pokażę Wam (w wielkim skrócie oczywiście), jak spędziłam te kilka dni :) Nie będę opisywać zabytków, bo to nie jest blog podróżniczy, zresztą głównie biegałam dookoła pstrykając bez opamiętania wszystko jak japońska turystka, więc skupię się raczej na codziennych drobiazgach, które sprawiły mi przyjemność i na miejscach, które "odkryłam" na swój własny użytek :)

Nocna podróż. Lubię jeździć nocą samochodem, ale wtedy kiedy wiem, że jestem w komfortowej sytuacji pasażera, który w każdej chwili może się zdrzemnąć. Oczywiście solidarnie staram się tego nie robić i wytrwać przytomnie do końca. Na szczęście muzyka to bardzo ułatwia, a ja jestem niespełnionym DJem :) Faktem jest, że po 24 w środku tygodnia drogi wyraźnie pustoszeją, więc jedzie się naprawdę przyjemnie :)


Tu już środowy poranek na Rynku. Nasz hotel był dosłownie minutę od Barbakanu, więc wystarczyło przejść przez jezdnię i zrobić parę kroków i już byłam na Starówce :)


Zestaw śniadaniowy w Coffee Heaven. Miejscówka idealna, bo widać wszystko, co się dzieje dookoła i można zebrać energię na resztę dnia.


 
Sukiennice, a tam między innymi przepiękna biżuteria z bursztynem. I powiem tak - o ile normalnie za bursztynem nie przepadam, tak masywne bransolety z pojedynczym kamieniem sprawiły, że zaświeciły mi się oczy. Niestety cena zwalała z nóg, więc skończyło się na oglądaniu...


Ponieważ druga połowa mojej wycieczki część dnia spędzała w pracy, niektóre widoki podziwiałam w pojedynkę. 



Ale na szczęście wczesne popołudnia i wieczory były już wspólne :) 

  

Poza zwiedzaniem typowo turystycznych miejsc (Wawel, Kazimierz), wykorzystywaliśmy ten czas (i olbrzymie upały, które ledwo dawały żyć) na testowanie napojów :) 

Wreszcie skusiłam się na Bubble Tea (ta poniżej kupiona na stoisku BoBoQ w Galerii Krakowskiej). 


I muszę powiedzieć tak - sam napój (oba na bazie zielonej herbaty, mój o smaku marakui, drugi kiwi) bardzo mi smakował, ale już słynne kuleczki znacznie mniej. W moim kubeczku widać zarówno kuleczki o smaku mango (które śmiesznie pękają w ustach, jak i czarną tapiokę. Ma ona specyficzną, gumowatą konsystencję i smak, który nie do końca mi "podszedł", dlatego następnym razem raczej skuszę się na sam płyn, bez kulek :)


Opakowania są przesłodkie :)


A tu miejsce, o którym wcześniej czytałam i które chciałam odwiedzić, czyli Cupcake Corner.  Wprawdzie przy ponad trzydziestostopniowych temperaturach jedzenie słodkości plasuje się u mnie gdzieś na szarym końcu listy rzeczy do zrobienia, ale w CC poza tym, że mieli fajny wystrój (co widać na zdjęciach poniżej), klimatyzację (a to naprawdę się liczyło!), to jeszcze robili przepyszną lemoniadę, która ratowała nas kilkakrotnie w ciągu tych dni :) 


Wnętrze jest raczej niewielkie i nieprzekombinowane, poza tym podoba mi się ciekawe oświetlenie.


A tu już wspomniana lemoniada i babeczka, po którą wróciliśmy wieczorem, jak upał odrobinę zelżał :)



Ciasteczkowy potwór (a nawet dwa, licząc mnie) :)) 


Spróbujcie się domyślić, jak wyglądałam po zjedzeniu tego niebieskiego kremu :) Dobrze, że nie było tam z nami za dużo ludzi, bo jeszcze przez chwilę straszyłam błękitnym językiem :)


Ogólnie muszę powiedzieć, że hasłem przewodnim tego wyjazdu zdecydowanie była lemoniada :) 
W różnych odsłonach (na Rynku piliśmy np przepyszną malinową) i z różnych miejsc, ale naprawdę to coś, co ratowało nas od zalegnięcia w pierwszej chłodnej bramie :) 

 
 

A tu już piątkowy poranek, tuż przed wyjazdem - mrożona kawa, szybkie śniadanie i w drogę :) 





Jeszcze ostatni rzut oka na nasz hotel z daleka i bye bye Cracow...



Zakupów kosmetycznych wyjątkowo nie zrobiłam żadnych (no, poza dodatkowym żelem pod prysznic, bo przy tych temperaturach łazienka była kolejnym z nielicznych miejsc, w którym dało się jakoś wytrzymać) - jakoś udało mi się skutecznie omijać wszelkie drogerie :) 

Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o ciuchach, ponieważ tak się złożyło, że nasz hotel znajdował się również bardzo blisko (zbyt blisko!) Galerii Krakowskiej, w której było tak przyjemnie chłodno, że dosłownie nie sposób było się oprzeć chwili relaksu tam właśnie :) No, a skoro już tam byłam, to przecież wiadomo, że nie skończyło się na oglądaniu wystaw :)

Moje pamiątki z Krakowa więc całkiem przez przypadek w większości mają na sobie metkę Zary :DD

Teraz czeka mnie spokojny ( i w miarę BEZZAKUPOWY) weekend, a potem już tylko relaks na łonie przyrody :) 

W międzyczasie postaram się wrzucić jakiś post kosmetyczny (i być może zakupowy z ostatnimi nabytkami). 
 
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...