poniedziałek, 31 grudnia 2012

Oby Wam się!

Jako że od urodzenia jestem przekorna, nie będzie dziś żadnych podsumowań, zestawień najlepszych czy najgorszych rzeczy, ani noworocznych postanowień. Tych ostatnich i tak nigdy nie robię, przynajmniej oficjalnie :) A zestawienia poczytam sobie u Was, bo od kilku dni dość sporo się tego pojawia na blogach.

Ale na bank wrócę w Nowym Roku, żeby od czasu do czasu coś tu nabazgrać, bo polubiłam to miejsce i Was, drodzy czytacze :)

Dlatego też życzę Wam, kochani, 

 aby nadchodząca "trzynastka" okazała się naprawdę szczęśliwa nawet dla tych najbardziej przesądnych, 

 żebyście mieli wielkie marzenia i plany i nie bali się ich realizować, 

żeby każdy dzień był wart przeżycia, a nie tylko odhaczenia, 

żeby życie Was zaskakiwało, ale wyłącznie pozytywnie,

żeby otaczali Was tylko kochający i bliscy ludzie, a ci, których dopiero poznacie, pozostali w nim na dłużej. 

 I nie chorujcie, bo to nic fajnego :) 


A sobie życzę po prostu, aby 2013 był lepszy od mijającego, co nie powinno być specjalnie trudne, skoro to były jedne z najgorszych 12 miesięcy w moim życiu...

I na koniec życzę Wam, abyście spędzili ten wieczór dokładnie tak, jak chcecie - na imprezie, z ukochaną osobą, lub z dala od zgiełku, bez presji i wyrzutów sumienia, że nie uczestniczycie w tym zbiorowym szaleństwie :) 
Ja mam zamiar zakopać się pod kocem z Koksonem u boku i przez pół nocy oglądać "Doktora Who", jedząc mandarynki - uważam, że to całkiem niezły plan :)



Do zobaczenia wkrótce!

niedziela, 23 grudnia 2012

Have yourself... :)



A tu mały bonus, czyli jedna z najpiękniejszych dla mnie (i jednocześnie najsmutniejszych) piosenek świątecznych, oryginalnie śpiewana przez Joni Mitchell, ale przyznam się, że Robert nadał jej dodatkowego "smaczku" tym swoim mega seksownym głosem i emploi złego chłopca :)



Wszystkiego dobrego, Kochani, a ja idę dalej walczyć z grypą, żeby móc spędzić te Święta tak, jak lubię, z rodziną, a nie w łóżku z gorączką :*

sobota, 15 grudnia 2012

Filmowo - Moonrise Kingdom

Film, który właśnie skończyłam oglądać, zdecydowanie zasługuje na osobną notkę, dlatego zamiast odpływać w objęcia Morfeusza, nadal tu siedzę, próbując przelać na klawiaturę wrażenia na gorąco :)

Mowa o "Moonrise Kingdom" (z polskim tytułem, jak zwykle wartym specjalnej "nagrody" dla tłumacza). 


Jeśli kojarzycie Wesa Andersona, to będziecie wiedzieli, czego się spodziewać (wszystkiego). 

A jeśli nie, to lepiej sobie wcześniej coś tam o nim wygooglajcie, bo może się okazać, że akurat nie jesteście fanami tego pana. Bo on robi bardzo specyficzne filmy. "Hipsterskie" - z takim określeniem spotkałam się ostatnio, ale to akurat uważam za obraźliwe dla niego. 

Nie będę tutaj opisywała fabuły jego najnowszego obrazu, bo w tym konkretnym przypadku zupełnie mija się to z celem, ponieważ jak to zwykle u Andersona bywa, fabuła to tylko pretekst do zabawy formą. 
Oj, a tej jest tu co niemiara. Plus genialni aktorzy dobrani w taki sposób, że przez pierwszą część szczerzymy się do ekranu. Mamy więc andersonowego ulubieńca Billa Murraya, Tildę Swinton, Frances McDormand, dawno nie widzianego Harveya Keitela, ale przede wszystkim dwóch panów, z których nie wiadomo, który jest bardziej uroczy - Edwarda Nortona w roli harcmistrza (drogie panie, przez cały film - powtarzam CAŁY film! - paraduje w krótkich spodenkach i harcerskich podkolanówkach :)) oraz Bruce'a Willisa grającego niezbyt rozgarniętego, ale poczciwego policjanta. No i całą masę perfekcyjnie dobranych dzieciaków - począwszy od dwójki głównych bohaterów, z dziewczynką, która wygląda jak młodsza siostra Lany del Rey na czele. 

No i scenografia. I muzyka. Dzizas, wnętrza w tym filmie (i zewnętrza też! :) wyglądają jak połączenie historyjki obrazkowej, domku dla lalek, filmu animowanego i spektaklu w teatrze, wszystko jest absolutnie cudownie przerysowane, napompowane i przejaskrawione, a jednocześnie ultra proste - zarówno dialogi, jak i historia, w której poszczególne elementy wskakują na swoje miejsce po kolei. 

Naprawdę niesamowite jest, jak reżyserowi udało się stworzyć plejadę pełnowymiarowych postaci, z których na dobrą sprawę ŻADNEJ nie można nazwać normalną. Każda z osób jest jednocześnie bardzo realistyczna, ale i jakby żywcem wyjęta z jakiejś księgi dziwaków - może dlatego właśnie tak idealnie się wszystkie dopełniają :)

To historia miłosna, coś w rodzaju współczesnej (ale i jednocześnie retro) ballady o Romeo i Julii przedstawionej w krzywym zwierciadle, oprócz tego dramat rodzinny, barwne dojrzewanie w latach 60. ubiegłego wieku, nawiązania do "Władcy much", sceny rodem z kreskówek i bardzo specyficzny, abstrakcyjny humor. 

Ja jestem zachwycona. Już dawno nie oglądałam czegoś tak świeżego, plastycznego, wręcz bajkowego :) 

Jednocześnie wiem, że mnóstwo ludzi uważa ten film za szczyt nudy i obciachu, ale na tym właśnie polega urok Andersona - albo się go wielbi, albo nie znosi - wystarczy puścić sobie fragment "The Royal Tenenbaums", żeby się przekonać, do której grupy należymy :)

zdjęcia: Internet

czwartek, 13 grudnia 2012

Muzyczny dinozaur

Czasem czuję się jak prawdziwy dinozaur.

Tak właśnie było niedawno, kiedy na rodzinnym obiedzie wyskoczyłam z wyznaniem, że chyba będę musiała sobie kiedyś tam (najlepiej w pracującej przyszłości) kupić nową mini (a raczej mikro) wieżę hi fi. W tym momencie męska część rodziny (tj brat i tata) spojrzeli na mnie co najmniej dziwnie. - Taką na mp3? - (to raczej było stwierdzenie, ten znak zapytania na końcu jest ode mnie :)) 
- No nie, taką z odtwarzaczem płyt CD. 
I tu oczy obu panów zrobiły się jeszcze trochę większe. 
- A PO CO Ci odtwarzacz CD??? Przecież teraz już nikt nie kupuje płyt! 
- No, ja kupuję....

I co? I teraz jestem rodzinnym dziwakiem :P Nie dość, że bezrobotna stara panna z kotem, to jeszcze taka, co kupuje CD. Jezu, niedługo będę sobie wiązać różowe wstążki na kucykach i tańczyć na podwórku wokół choinki wyśpiewując jakieś hiciory z mojej młodości na cały głos :P

Ale co ja na to poradzę, że lubię? Tzn niekoniecznie to z tą choinką, ale płyty. Naprawdę sprawia mi przyjemność kupno takiego smęciora (bo ja jestem raczej z tych, którzy dla przyjemności i z własnej woli słuchają takich mega smętów, jazzu i takich tam pitu pitu, które na niektóre osoby działają wybitnie usypiająco :))  Powiem więcej - wśród tegorocznych prezentów pod choinkę również znalazła się płyta (hehe - tata sobie przypomni SWOJE młode lata :P).

Powiedzcie proszę, że wśród Was też są jednostki, które kojarzą taki wynalazek jak CD (o kasecie magnetofonowej nie wspomnę, ani o płytach gramofonowych, chociaż przyznam się cichcem, że od wielu lat "chodzi" za mną patefon) i że nie jestem ostatnią osobą na ziemi, która na liście do Mikołaja miała kilka płyt :)


Powyżej kilka CD, których (obok uwielbianych przeze mnie świątecznych standardów!) słucham ostatnio - aktualnie w moim wysłużonym boomboxie (tak, wiem, jestem mega retro) leci "Please, Please, Please, Let Me Get What I Want"  w wykonaniu Slow Moving Millie (polecam wszystkim wielbicielom smętnych coverów).


Oczywiście oryginału The Smiths NIC nie przebije, ale ta wersja bardzo mi się podoba :)

wtorek, 11 grudnia 2012

Obrazki część kolejna

I znowu mi się uzbierało fotek w telefonie :) Wrzucam je zatem w krótkim pokazie, na czym skupiałam się ostatnio.

W takim oto pamiątkowym pojemniczku serwowano nam sake z beczki na uroczystości, którą współorganizowałam w listopadzie. Pierwszy raz piłam sake (nie powiem, żebym zapałała do niej jakąś wielką namiętnością) i obżarłam się naprawdę rewelacyjnym sushi...


Christmas Cupcake to jeden z wosków, który pachniał u mnie ostatnio dość często (czasem solo, czasem w połączeniu z czymś innym, np Gingerbread, który wygrzebałam z jakichś starszych zapasów). 

A takie trzy nastrojowe witrażowe świeczniczki kupiłam w jakimś Realu czy Carrefourze przy okazji zakupów spożywczych - robią niesamowity klimat i są absolutnie urocze!  Zresztą na coś w podobnym stylu od Yankee czaiłam się od dawna, ale nigdzie nie mogę już znaleźć ich witrażowych akcesoriów :(

Skoro mowa o światełkach, to tu mamy rozświetlony Nowy Świat - uwielbiam zimowe wieczory w tych okolicach!


Na Nowym Świecie mamy także Petit Apetit, w którym można kupić bardzo smaczne bagietki oraz...

...takie fajne smakołyki, jak quiche z cukinią i kozim serem. Była naprawdę dobra, chociaż nieskromnie powiem, że moja tarta z tymi samymi składnikami jednak jest lepsza :P 

Jeszcze w temacie jedzenia :) Jest zima, więc są mandarynki i to w ilościach hurtowych. Nie wiem, co grudzień ma w sobie takiego, że na widok tych owoców dostaję ślinotoku! Też tak macie?

A tu już dwa wyjątkowe prezenty pożegnalne, które dostałam w pracy "z okazji" odejścia:

Wino własnej roboty mojego byłego już szefa - z profesjonalnym wykończeniem, tzn zakorkowane, z folią i etykietą (dlatego część nazwy jest zamazana, bo jednoznacznie kojarzy się z nazwiskiem szefa), numerem "seryjnym" i elegancką drewnianą skrzyneczką :) Powiem szczerze, że nie wiem, kiedy doczekam się na tyle specjalnej okazji, która będzie się nadawała do otwarcia tej wyjątkowej butelki - normalnie szkoda mi jej :)

A niejako do kompletu z winem, dostałam to - może jako symbol mojego przyszłego zajęcia :)

Uwielbiam pióra wieczne, jeszcze do niedawna regularnie prowadziłam klasyczny papierowy dziennik, w którym często pisywałam właśnie piórem - moim zdaniem nadaje ono tekstowi specjalny, odświętny charakter i zmusza autora do starannego dobierania słów - niestety pisanie na klawiaturze zabija ten nawyk, podobnie jak charakter pisma :(

I na koniec zostawiłam moje obecne "centrum dowodzenia", czyli najwygodniejsze łóżko świata, z nową mięciutką poduszką z Home & You na pierwszym planie :)


A tak spędzałyśmy ostatnie dni - ten zapakowany tobołek, z którego wystają tylko końcówki uszek to pooperacyjna Koka, która grzała się w moich ramionach (i kaszmirowym szalu, mała snobka :PP).


I to by było chwilowo na tyle, moje dziatki :) Psy szczekają, karawana idzie dalej...

sobota, 8 grudnia 2012

Świąteczne paznokcie :)

Ostatnio wspominałam przy różnych okazjach, że jeszcze do niedawna byłam osobą, która nie (z)nosiła na swoich paznokciach niczego błyszczącego i dla której manicure to lakier, a nie lakier + brokat / wzorki / flejki (ha - do niedawna nie znałam w ogóle tego słowa!) czy nie wiem, co tam jeszcze :)

I co? Aż chciałoby się odpowiedzieć - i jajco :P A konkretnie flejkowe jajco z firmy Color Club, które mnie totalnie zauroczyło i którym macham po paznokciach zawzięcie w tym przedświątecznym okresie, poszukując najfajniejszych połączeń kolorystycznych. 

To, co prezentuję poniżej, podoba mi się bardzo. To Essie Bahama Mama (który sam w sobie jest absolutną słodyczą) i wspomniany top Color Club Snowflakes - fajne jest to, że na delikatnej, cielistej bazie (wcześniejsza wersja była z OPI Bubble Bath, ale niestety jak ostatnia sierota zapomniałam zrobić zdjęcia - będą następnym razem), CC mieni się na srebrno - różowo, a na Essie wygląda jak złote drobiny. Tak, jakbym pokruszyła sobie na paznokcie złotą bombkę :)

Ten duet podoba mi się bardziej niż CC + klasyczna czerwień, która pokazywałam TUTAJ, wygląda jakoś tak bardziej szlachetnie :)


Wiem, że podniecam się jak afektowana pensjonarka na widok panicza na koniu, ale cóż począć - jak już odkryłam moc błyskotek, to chyba mogę się nimi trochę poekscytować :) Po świętach pewnie mi przejdzie :P
W rzeczywistości całość jest trochę ciemniejsza niż na zdjęciach (taka mocna wiśnia), ale równie piękna - moim zdaniem nie wygląda to tandetnie, tylko całkiem interesująco. A co ciekawe, w ciągu kilku ostatnich dni, kiedy miałam na paznokciach ten zestaw, nasłuchałam się sporo komplementów od panów!
Co oznacza, że po pierwsze oni jednak (przynajmniej niektórzy) zwracają uwagę na to, co mamy na paznokciach, a po drugie też lubią efekt bling bling :)


A poniżej "winowajcy" w duecie :)

piątek, 7 grudnia 2012

Chciałabym, chciała...

W nosie mam to, że takie posty powstają jak grzyby po deszczu i pewnie macie ich już po kokardę. 

Ja lubię takie listy choćby z tego powodu, że przy mojej kurzej pamięci pozwalają mi one uporządkować w głowie rzeczy, które naprawdę chciałabym mieć - wówczas nawet jeśli Mikołaj okaże się głuchy i ślepy, to zaglądając tu w przyszłości będę mogła sobie bez trudu przypomnieć, co jest na mojej liście priorytetów zakupowych :) 

A gdyby Mikołaj z jakiegoś powodu zapragnął zrobić mi prawdziwą frajdę materialnym prezentem, oto parę pierdółek, które mógłby mi przytargać w tym swoim przepastnym worze:


Moja lista jest bardzo konkretna (i niestety nietania):

1. Świeca Dityque Figuier lub Baies - marzę o nich od dawna, ale cena 190 zł skutecznie mnie jak dotąd odstrasza. 

2. Rozświetlacz MAC Mineralize Skinfinish w odcieniu Soft and Gentle - ciągle się zbieram do kupna, ale jakoś do tej pory mi się nie udało, 

3. Kindle Paperwhite - gdybym miała wybrać tylko jedną rzecz z listy, to pewnie byłoby to właśnie to. Marzę o nim, a chwilowo nie zanosi się, żebym się go prędko doczekała. 

4. Zaj... buty z Mango, które mogłam kupić jak jeszcze pracowałam, ale wówczas oczywiście zawsze miałam ważniejsze sprawy na głowie, a teraz rozsądek nakazuje wstrzymanie się z zakupami. Co nie zmienia faktu, że bardzo mi się podobają :) 

5. Perfumy Chloe, Love - na początku mi się w ogóle nie podobały, potem wąchałam je wprawdzie bez odrazy, ale i bez efektu wow, a jakiś czas temu przy kolejnej próbce nagle zapałałam do nich dziką namiętnością. Nie mam pojęcia, o co w tym chodzi, ale je CHCĘ :)

6. Nowy telefon Samsung Galaxy S4 (no dobra, względnie mógłby być S3) - ma najlepszy aparat na świecie, wiem, bo bawiłam się nim podczas wizyty mojej francuskiej kuzynki - jak nigdy nie śliniłam się do żadnego telefonu, tak ten mi się śni po nocach!

7. I w końcu last but not least, słynny pytonik Heleny R. Jakoś nam nie po drodze, bo już miałam do niego dwa podejścia i za każdym razem wychodziłam ze sklepu z czymś innym - ale sądzę, że w końcu i tak zagości u mnie. 

No i oczywiście zapomniałam o takim drobiażdżku:


To lakier OPI z rosyjskiej kolekcji o przepięknej nazwie Boris and Natasha - ciężki do zdobycia niestety.

Ale i tak najważniejsza jest ONA:


Wszystkie te pokazane wyżej pierdółki mam tak naprawdę głęboko gdzieś, kiedy ten futrzasty maluch cierpi :(

Tak więc drogi Mikołaju - pod choinką chcę znaleźć mojego zdrowego kotka  :)

środa, 5 grudnia 2012

Refleksje człowieka bezrobotnego (soon to be)

Dziś będzie inny wpis, z tzw. d.u.p.y. W ramach ciekawostki, życiowej obserwacji, czy nie wiem czego tam jeszcze - jak ktoś nie lubi zbyt wielu słów naraz, to uczciwie radzę się ewakuować stąd i to szybciutko :)

Wspominałam już, że w piątek dostałam wypowiedzenie. Nie traktuję tego w kategoriach porażki osobistej, ponieważ objął mnie proces zwolnień grupowych (tak, nawet największe spółki dotknął kryzys, a moja firma znajduje się w naszej krajowej czołówce, pod względem ilości pracowników) - może z tego powodu jakoś łatwiej przychodzi mi zaakceptowanie tego średnio przyjemnego stanu.
Nie wykluczam oczywiście, że mega dół jeszcze się pojawi, ale generalnie do końca grudnia wrzucam na luz i lenię się ile wlezie :)

Postanowiłam bowiem potraktować to jako przysługę - w ostatniej firmie spędziłam 3,5 roku, z czego przez ostatnie pół miałam wrażenie, że doszłam do ściany i lada moment zacznę w nią walić głową (chociaż niby mówi się, że "głową muru nie przebijesz", ale kto wie, kto wie). Dlatego teraz chciałabym się na spokojnie zastanowić, czy dalej podążać tą samą drogą, czy też całkiem zmienić kierunek i rzucić się na coś nowego.

Ale nie do końca o tym chciałam.

To, co dało mi do myślenia, to reakcje innych na informację o tym, że odchodzę. Zaznaczę jeszcze tylko, że jestem PR-ówką, więc siłą rzeczy mam dużo do czynienia z ludźmi, raczej szybko nawiązuję kontakty i nieskromnie powiem, że jestem lubiana :)
De facto proces żegnania się z różnymi mniej lub bardziej zaprzyjaźnionymi osobami rozpoczęłam już w poniedziałek (jutro jestem w fabryce ostatni dzień) i tak sobie obserwuję różne reakcje - począwszy od szczerego "no coś Ty, nie p...!", aż po traktowanie mnie jak śmiertelnie chorą. Zupełnie nie wiem, z czego to wynika, że część osób na mój widok automatycznie ścisza głos i zaczyna do mnie mówić uspokajającym szeptem, tak jakby bali się, że przy jakimś gwałtowniejszym geście rzucę się im do gardła z okrzykiem "DLACZEGO, DLACZEGO JA?!! :)

Generalnie jestem raczej typem, który wyznaje zasadę żartowania sobie niemal ze wszystkiego na tyle, na ile jest to możliwe (taki pancerz ochronny) i powiem szczerze, wolę taki system, nawet z maksymalnie czarnym humorem niż poczucie, że nagle stałam się firmową "trędowatą", z którą lepiej na wszelki wypadek nie wchodzić w zbyt bliski kontakt, bo a nuż to zwolnienie okaże się zaraźliwe?

Z drugiej strony parę osób zaskoczyło mnie pozytywnie, bo już dawno nie nasłuchałam (i nie naczytałam) się aż tylu miłych i budujących słów - fajnie, że w stresie, w jakim znajduje się znaczna większość tych, którzy zostają (bo proces zwolnień jeszcze się nie zakończył), niektórzy potrafią zebrać się, żeby mi tę chwilę jakoś uprzyjemnić :)

O sobotnim piciu w gronie najbliższych znajomych nie wspomnę, bo to jest jeden z tych bardziej świetlistych momentów :)

Przyznam się, że to jest chyba najcięższe - rozstanie z ludźmi, z którymi zbliżyłam się przez te kilka lat - akurat miałam to szczęście, że w mojej firmie jest / było wiele bardzo fajnych osób, dzięki ktorym praca stawała się znacznie przyjemniejsza :)

A jak jest z Wami - mieliście takie doświadczenia? Wiem, że część z Was jest jeszcze młoda i dopiero wchodzi w życie zawodowe, ale ciekawa jestem, jak to wygląda u tych z Was, które pracują - integrujecie się w pracy z ludźmi, czy po prostu wykonujecie swoje obowiązki, a takie "prawdziwe" życie zaczynacie po wyjściu z biura? 

Ot, zebrało mi się na przemyślenia życiowe, ale w sumie nigdy nie twierdziłam, że będzie to wyłącznie blog o kosmetykach :)

niedziela, 2 grudnia 2012

Wykończeni, czyli kolejne denko

Początek nowego miesiąca oznacza zazwyczaj wysyp tego typu postów, więc tym razem wbijam się w trend  :)

Oczywiście nie jest tak cudownie, że to wszystko udało mi się zużyć w ciągu ostatniego miesiąca, co to, to nie. Niemniej jednak uzbierałam parę rzeczy, a pokazywanie tego, co zdołałam wykończyć, bardzo dobrze robi mi na samopoczucie,  więc voila: 


Nie jest tego zbyt dużo, wiem, ale i tak jestem z siebie dumna, bo jednak CZEGOŚ mi po troszku z łazienki ubywa, a to dla mnie niemałe osiągnięcie :) 

No to lecimy. 

Na początek dwa opakowania mojego ukochanego dwufazowego płynu do demakijażu oczu Yves Rocher - jako potwierdzenie tego, co twierdziłam tu już wielokrotnie, a mianowicie jest to dla mnie kosmetyk niezastąpiony, którego nie mam nawet zamiaru zmieniać. W szafce oczywiście jest zapas :) 



Dalej mamy dwa płyny do płukania ust - tego pierwszego, Listerine Stay White już nie kupię, bo jest dla mnie zdecydowanie za mocny i powiem szczerze, że mniej więcej od połowy męczyłam się z nim strasznie i skończyłam go chyba tylko dzięki mojemu oślemu uporowi.  



Ten z firmy Colgate Total Pro-Zdrowe Dziąsła był o niebo lepszy (przede wszystkim bez alkoholu!) i dużo delikatniejszy, ale z kolei bardzo niewydajny i naprawdę szybko się skończył. Teraz mam znowu jakiś Listerine, ale bez alkoholu. W tej kategorii zdecydowanie brakuje mi faworyta i na ogół szukam po omacku, więc jeśli macie jakiś produkt wart polecenia, to dajcie znać w komentarzach pls!



Skoro jesteśmy przy produktach do higieny jamy ustnej, to do kosza poleciały także dwie pasty - pierwsza z nich to Denivit Anti-Stain, mająca pomagać w usuwaniu przebarwień. Jeśli chodzi o mnie, to nie zauważyłam właściwie żadnej różnicy, więc nie sądzę, abym jeszcze ją kupiła - ot, zwykła pasta, bez rewelacji. Jedyne, co mi się w niej podoba, to praktyczne opakowanie - można ją postawić na zakrętce i nie ma problemu ze zużyciem do końca.




Z kolei pasta R.O.C.S Carribean Summer była miłą odmianą, bo po 1) nie zawierała fluoru, a po drugie miała delikatne, ale skuteczne działanie - po jej użyciu naprawdę czułam, że coś robi dla moich zębów :) Minusem jest dostępność, bo z tego co pamiętam, zamawiałam ja online, natomiast chyba nie widziałam jej w normalnym sklepie. Kupię ponownie, jak ją znajdę :)


Następny w kolejności jest krem z firmy Uriage, Tolederm Riche, o którym pisałam więcej TUTAJ
Jest to krem kojąco-odżywczy do twarzy, który świetnie się sprawdza pod makijaż w zimniejsze dni oraz do cery wrażliwej. Lubię i nie wykluczam powrotu za jakiś czas (ale chwilowo mam w kolejce spory zapas innych produktów). 




A'propos "pod makijaż" - zużyłam już chyba drugie pełnowymiarowe opakowanie mineralnego podkładu Everyday Minerals z serii Jojoba base. Mój podkład był w jaśniutkim odcieniu Vanilla, który udało mi się dobrać po wykończeniu wielu próbek :)




Powiem tak - sądziłam, że znalazłam swój podkładowy ideał i naprawdę nie mam najmniejszych zastrzeżeń do jakości tego produktu. Natomiast w moim przypadku jest to zakup kompletnie nieopłacalny, bowiem za pojemność 4,8 g trzeba zapłacić sporo ponad 60 zł, przy czym ja wykańczam takie opakowanie w przeciągu miesiąca. Nie mam pojęcia, jak to robię, ale okazało się, że Lily Lolo jest równie dobry (nie wiem, czy nawet nie lepszy), a znacznie tańszy (10g, czyli dwukrotnie więcej! za 69,90 zł). Tak więc - sorry, Gregory, ale ekonomia wygrywa.

Pana poniżej pewnie część z Was dobrze zna, bo chociaż niełatwo go zdobyć, jest dość popularny :) To wersja amerykańska dezodorantu Secret w sztyfcie, nie pamiętam zupełnie czym się różni, poza wielkością. W każdym razie jest skuteczny. Ale chyba nie będzie mi się chciało go znowu szukać, na razie mam Biodermę i zieloną kulkę Vichy, które są jakieś dwa razy droższe, ale moim zdaniem lepsze. Tak więc Secret być może jeszcze u mnie zagości, ale nie będę specjalnie się udawać na rundę poszukiwawczą po sklepach czy allegro.


No i zbliżamy się dużymi krokami do końca :) Na finiszu znalazł się również balsam do ciała z H&M o zapachu Vanilla & Apple (pachniał bardzo słodką szarlotką), który był całkiem fajny (przytargałam go z Madrytu i nie mam pojęcia, czy jest też u nas, bo jakoś nigdy nie sprawdzam kosmetyków w tym sklepie, ale podejrzewam, że jest). Dla mnie produkt ok - wydajny, gęsty, nieźle nawilżał (chociaż nie jakoś baaaardzo spektakularnie), zapach utrzymywał się na ciele dość długo, więc trzeba lubić takie kuchenne aromaty :) Mimo tych zalet nie sądzę, żebym do niego wróciła, bo zarówno na rynku, jak i w mojej szafce jest taki wybór tego typu produktów, że pewnie prędzej o nim zapomnę niż wykończę te kilka innych, które czekają w kolejce :) 


No i na sam koniec został mi produkt niekosmetyczny, ale polecony mi przez moją panią dermatolog przy okazji moich problemów skórnych. To tzw. kwas borny/borowy, czyli Borasol, do dostania w aptece. Ja używałam go do przemywania problematycznych miejsc na twarzy, bo delikatnie ją łagodził i koił. To środek antyseptyczny, ma działanie odkażające, ale też ściągające i wysuszające. Trzeba jednak uważać, żeby nie wcierać go w skórę, nie używać zbyt długo i najlepiej oczywiście robić to pod kontrolą lekarza, bo stosowany nierozważnie może narobić więcej szkód niż pożytku - ja tylko sygnalizuję, że jest coś takiego, z myślą, że ta informacja może się komuś przydać.



I to już wszystkie moje ostatnie "wyrzutki", ciekawe kiedy uda mi się zrealizować kolejne denko :)

sobota, 1 grudnia 2012

Parę drobiazgów i moja Pandora

Po równo trzech tygodniach niecierpliwego oczekiwania, dotarła w końcu do mnie pierwsza paczka z Iherb :) Oficjalnie więc mogę ze swojej strony polecić ten sklep, zwłaszcza jeśli polujecie np na pędzle Real Techniques lub kosmetyki amerykańskie, niedostępne w Polsce. Z tym, że od razu radzę uzbroić się w cierpliwość.
Ja skusiłam się na zestaw pędzli do oczu, o którym myślałam już bardzo długo i dwa drobiazgi.

Nie wykluczam także, że to moje ostatnie "większe" zakupy w najbliższym czasie, jako że od dzisiaj jestem niestety oficjalnie bezrobotna - tak, ostatni dzień listopada nie był dla mnie najszczęśliwszy i to jest kolejny "kamyczek do ogródka" roku 2012 jako jednego z najgorszych w moim życiu. Oczywiście zadziałało "prawo serii" i to właśnie była trzecia zła rzecz, która mnie spotkała w ostatnim czasie. Po cichu liczę na to, że grudzień zleci szybko, a potem uda mi się jakoś ogarnąć i w końcu ustalić sama ze sobą, w jakim kierunku teraz chciałabym podążyć...

No, ale nie piszę tego posta, żeby się żalić, jaka to jestem nieszczęśliwa (są znacznie gorsze nieszczęścia), tylko żeby pokazać, co u mnie przybyło, zatem do rzeczy :)
 
Komplet pędzli Real Techniques do oczu, nowy Badger (których jestem coraz większą fanką) i organiczny balsam do ust firmy Hurraw!.
 

Zestaw składa się z 5 pędzli, w tym jednego do nakładania cienia, pędzla do konturowania, do akcentowania, do eylinera oraz pędzelka do brwi. Jeszcze ich nie testowałam na żywym organizmie (czyli sobie), ale znając (i kochając) inne pędzle tej marki, nie powinnam być zawiedziona.
 


Pędzle otrzymujemy zapakowane w przenośne etui, które można postawić (jak widać na zdjęciu poniżej), lub złożyć i zapakować do torby, bez obaw, że nasze cenne nabytki upaćkają się po drodze.


Za zestaw (są różne rodzaje) zapłaciłam chyba 18$. Dumam jeszcze nad jednym (zestawem), ale tu niestety chyba chwilowo weźmie górę rozsądek (patrz akapit o bezrobociu) i obejdę się smakiem...

Następny w kolejności jest balsam "Stress Soother" amerykańskiej firmy Badger, która specjalizuje się w produkcji kosmetyków naturalnych - w swojej ofercie mają właśnie te słynne balsamy (o których wspominałam już kilkakrotnie u siebie na blogu - np TUTAJ ), sztyfty do ust i pewnie wiele innych rzeczy :) 

Ponieważ z wersji "Sleep Balm" jestem bardzo zadowolona, mam nadzieję, że również Stress Soother mnie nie zawiedzie. Pachnie pięknie - delikatnie i relaksująco, można faktycznie wyczuć mandarynkę i rozmaryn.

Do koszyka dorzuciłam jeszcze ochronny sztyft do ust marki Hurraw!, na który ostrzyłam sobie pazurki od jakiegoś czasu, a kiedy zobaczyłam TEN wpis u ekocentryczki, to wiedziałam, że muszę go mieć natychmiast :) Mój jest o zapachu czekolady, aczkolwiek powiedziałabym raczej, że czuć tam ziarna kakaowca, a nie taką czekoladę, do której jesteśmy przyzwyczajeni. 

Aczkolwiek pachnie obłędnie i ma rewelacyjny skład (powyżej, dla dociekliwych z lepszym wzrokiem). 

A na koniec muszę się pochwalić fantastycznym prezentem, jaki sprawiła mi moja kuzynka z Francji, która w ubiegłym tygodniu przyleciała do Warszawy z niespodziewaną wizytą (ostatni raz była w Polsce jakieś 20 lat temu, jako nastolatka, teraz zachwycało ją mnóstwo rzeczy, a przede wszystkim sam pobyt w kraju przodków :)

Nie jestem wielką fanką firmy Pandora - te wszystkie koraliki w obłędnych cenach mnie zupełnie nie ruszają. Natomiast przyznam się, że na mojej liście "chciejstw", od dawna figurowały dwie rzeczy - pierścionek (na który pewnie jeszcze długo nie będzie mnie stać) i właśnie ta bransoletka - piękna, elegancka, delikatna i ponadczasowa.

Właściwie już sama bransoletka prezentuje się pięknie na nadgarstku, u mnie doszedł do niej jeden z najprostszych srebrnych koralików, który ją idealnie dopełnia. 


Gdybym miała kupić ją sama, pewnie jeszcze trochę bym z tym poczekała, natomiast nie ukrywam, że Sandrine sprawiła mi ogromną radość (zwłaszcza że, jak tłumaczyła, to taka nasza mała rodzinna tradycja, ponieważ ona dostała swoją Pandorę od siostry, a siostra z kolei od ich mamy, teraz do kompletu dołączyłam jeszcze ja, jako ta trzecia, choć nie-rodzona siostra :) 

Noszę ją do wszystkiego i jestem absolutnie zachwycona. I mam nadzieję, że kiedyś uda mi się uzbierać na pierścionek :)

Miłej soboty, kochani!

niedziela, 25 listopada 2012

Bling Bling :)

W pewnym sensie to będzie historyczny wpis :) 

Do tej pory nigdy (powtarzam, NIGDY) nie miałam na paznokciach brokatu ani czegoś bardzo świecącego. No, po prostu to kompletnie nie moja bajka, czasem jakiś brokatowy lakier nawet wpadał mi w oko u kogoś, ale do mnie to kompletnie nie pasowało. 

Oto przykład tego, co blogi robią z człowiekiem :) Kiedy bowiem zobaczyłam tego pana:


który w dodatku nazywa się "Snow flakes", to już wiedziałam, że przepadłam :) 


A tak wygląda po pięciu dniach (stąd ubytki na końcówkach) na Goshu - Lambadzie, czyli najpiękniejszej czerwieni w mojej kolekcji. 


Snow Flakes to gęsty top, który mieni się naprawdę jak śnieg w słońcu - na złoto, srebrno, różowo i nie wiem na jaki jeszcze kolor :) Na czerwonej bazie pokazał się od złotej strony, ale myślę, że wiele zależy właśnie od koloru lakieru bazowego. 




W życiu nie podejrzewałam, że spodoba mi się taki efekt i pewnie wiosną czy latem w ogóle bym na niego nie spojrzała, ale przyznam się, że przy zbliżających się coraz większymi krokami świętach, takie połączenie wydaje mi się bardzo na miejscu :) 


I nawet nie wydaje mi się jakieś przesadnie "imprezowe", bo chodzę tak już któryś dzień i muszę powiedzieć, że taki efekt Bling Bling zaczął do mnie przemawiać :)



I co powiecie? Ja czuję się coraz bardziej gotowa na eksperymenty (powiem więcej, kupiłam sobie nawet słynny lakier Ruby Pumps, czyli najsłynniejszą brokatową czerwień od China Glaze - ha!), chociaż popularne ostatnio błyskotki od Golden Rose podobają mi się nadal u kogoś, a u mnie ich nie widzę :) Oczywiście nie twierdzę, że nagle porzucę moją ukochaną klasykę na rzecz sezonowych świecidełek, ale muszę przyznać, że ten zakup to dla mnie duży krok (choć nie mam pojęcia, jak nazwać stronę, w którą zmierzam :))

PS. Przy okazji pragnę poinformować, że dziś złamałam się i dokupiłam kolejną pomadkę L'oreal i jeszcze jeden cień do oczu...Polowałam też na kredkę do brwi, ale bez powodzenia. Teraz omijam Rossmana szerokim łukiem aż do zakończenia tej piekielnej promocji :)
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...