czwartek, 31 października 2013

Chciałabym, chciała, czyli Wishlist vol.3

Nie wiem jak Wy, ale ja lubię tego typu posty u innych - lubię podglądać czyjeś marzenia (nawet te sprowadzone wyłącznie do materialnych zachcianek), czasem stają się one dla mnie inspiracją, czasem po prostu odkrywam dzięki nim rzeczy, o których może nawet nie słyszałam :) 

Od czasu do czasu będę tu wrzucać moje "chciejlisty" (wcześniejsze "edycje" pod innymi nazwami możecie znaleźć TUTAJ i TUTAJ) także dlatego, że jak zauważyłam, doskonale porządkują one moje "chciejstwo" i ukierunkowują mnie na rzeczy, które faktycznie mam chęć posiadać, a nie takie, które gdzieś tam impulsywnie wpadły mi na chwilę w oko i o których zapominam po 2 dniach. Z poprzednich list udało mi się zrealizować część (perfumy, buty i Kindle), część zawisła sobie w powietrzu czekając na lepsze czasy; a w międzyczasie pojawiły się nowe elementy. 

Aktualna lista jest bardzo starannie przemyślana (i jak widać - kolorystycznie monochromatyczna :)) i mam nadzieję, że uda mi się zrealizować większość punktów z niej. 


1. Sukienka Megan z firmy By Insomnia - na pewno w widocznym na zdjęciu kolorze szary melanż, ale chciałabym też czarną - to będzie pierwszy zakup i właśnie zaczęłam odkładać na nią pieniądze :)

2. Kubek Kalva z napisem "To będzie dobry dzień", może w wersji z piórkami - bo kocham kubki i już od pół roku nie mam szczęścia i za każdym razem, kiedy już prawie jest mój, Kalva odwołuje przyjazd do Wawy :(

3. Przepiękna bransoletka z wybranym przeze mnie słowem (niekoniecznie tym widocznym na zdjęciu) od US  - choruję na nią już długo, od pierwszego momentu, kiedy natknęłam się na nią gdzieś w sieci. Cudo!

4. Kubek (kolejny, wiem) tym razem od firmy for.rest, najchętniej zaprojektowany przeze mnie (już nawet mam w głowie moją wizję) - chociaż te gotowe też są fantastyczne!

5. Herbatka rumiankowa teapigs - bo mam nie takiego małego fioła na punkcie herbat (zwłaszcza ziołowych i organicznych). Koniecznie musi być to TA KONKRETNA, bo jest przygotowywana z najlepszych składników (ma w sobie całe koszyczki rumianku)  i podobno smakuje obłędnie...

6. Tak, wiem, że jestem nudna, ale kolejny kubek, tym razem z Muminkami (i to także musi być ten konkretny, bo podoba mi się najbardziej z całej serii) o nazwie Adventure - stąd :) No, po prostu jest uroczy i tyle w temacie :)

7. Drewniany jasny kalendarz klockowy - ten jest ze sklepu Scandiloft i jest idealny. Wiem, że to nie jest jakiś niezbędny do życia gadżet, ale choruję na niego tak długo, że już wiem, że nie spocznę, dopóki go nie kupię, więc cóż...

8. Hmmm, mam wprawdzie podejrzenie, że TO NIE JEST dobra książka, ale akurat w tym przypadku mój mózg rządzi się własnymi prawami i po prostu się na nią uparł :) Więc tak, chcę ją. What Would Audrey Do.

9. Pufa z Duki. Wiem, że były tańsze wersje z Biedronki i nawet oglądałam taką, ale sorry - tamta kompletnie mi się nie podobała. Fajne były jeszcze w Tchibo i ta też mogłaby być. Koniecznie szara, koniecznie duża. Rozmarzyłam się...

10. I lat but not least, przepięęęęęękna torba filcowa z Goshico , która wprawdzie na stronie funkcjonuje jako "podróżna", ale kto by się przejmował takimi drobiazgami :) Jest duża, jest szara i jest po prostu obłędna! I w ogóle mnie na nią nie stać :P

Oh my, teraz przydałby mi się jakiś wyjątkowo hojny Mikołaj...Bo grzeczna to ja ostatnio jestem aż do przesady :)

A Wy robicie takie listy? A jeśli robicie, to realizujecie je potem, czy raczej "idziecie na żywioł"?

środa, 30 października 2013

Trzej (jesienni) muszkieterowie

O moich ulubionych perfumach pisałam już kiedyś TUTAJ  i muszę powiedzieć, że od tego czasu niezbyt wiele się w tym temacie zmieniło :)
Jedno jest pewne - dzielę zapachy na pory roku i nie wyobrażam sobie np używania Daisy Marca Jacobsa w środku mroźnej zimy, kiedy na zewnątrz tańczą płatki śniegu - no po prostu jakoś mi to jedno z drugim nie współgra...
Dlatego dziś pokażę Wam trzy zapachy, które najczęściej goszczą na mojej skórze już od pierwszych chłodów (a dwa z nich tak naprawdę nawet wcześniej).

Oto moi osobiści trzej muszkieterowie:


O samych zapachach nie będę się rozpisywała zbyt szczegółowo, ponieważ nie jestem specjalistką w tej dziedzinie - jak pewnie większość z Was, wybieram perfumy totalnie "na nos", czyli albo mi się podobają, albo nie i zdarza mi się, że dopiero po czasie wczytuję się, co ma w sobie dany flakonik :)

Aczkolwiek akurat z tymi trzema buteleczkami było nieco inaczej niż zwykle.

Poniżej (i po lewej na zbiorczym zdjęciu) widzicie Paris z domu mody Balenciaga, czyli perfumy, o których najpierw się naczytałam (bo wówczas nie było ich jeszcze w Polsce) i leciutko oszalałam na ich punkcie wyłącznie pod wpływem opisów (wydawały mi się po prostu stworzone dla mnie) i kiedy w końcu udało mi się je dopaść przy okazji pobytu w Madrycie, właściwie chyba nie miało już znaczenia, jak tak naprawdę pachną, bo i tak musiałam je kupić :) 

No nie, trochę żartuję - na żywo okazało się na szczęście, że pachną mniej więcej tak, jak sobie to wyobrażałam i tak oto jeden z moich jesiennych ulubieńców trafił do mojej kolekcji. 

Nie potrafię jednoznacznie określić tego zapachu - jest trochę retro, trochę pudrowy, na pierwszy plan wysuwa się fiołek, ale jest to fiołek okadzony czymś więcej, jakimś lasem i diabli wiedzą czym jeszcze :) W każdym razie perfumy bardzo eleganckie i kobiece, na pewno nie "dziewczęce" - uwielbiam je ciągle i niezmiennie! 

Nuty zapachowe:
nuta głowy: pieprz, zielone nuty
nuta serca: fiołki, nuty kwiatowe
nuta bazy: nuta drzewna, pudrowa, piżmowa


Następnie prezentuje się buteleczka, której zawartość jednym się spodoba, a drugich odrzuci na kilometr - ja zresztą miałam podobnie :)  
Bowiem For Her (ale Eau Delicate, wersja limitowana!) od Narciso Rodriguez to zapach bardzo dziwny. 


Długo szukałam czegoś z figą w tle i nie pamiętam już w jaki sposób natknęłam się właśnie na ten produkt. W pierwszej chwili pomyślałam, że w życiu nie będę tym pachnieć, a jakieś 5 minut później przepadłam na amen :) 

To zapach charakterystyczny, piżmowy, intymny i .... aksamitny, przyciąga uwagę zwłaszcza mężczyzn (ale nie tylko, bo właściwie ilekroć nim pachnę, dostaję pytania co to takiego). Ma tyle samo fanek, co wrogów, bo ewidentnie jest to mieszanka, która musi się dobrze zgrać z naszą skórą i na każdym pachnie inaczej! 

Nuty zapachowe: figa, wetiwer, piżmo, kwiat pomarańczy, bursztyn, wanilia, bergamotka


Na koniec zostawiłam mój numer jeden, zapach całoroczny, ponieważ uwielbiam go tak bardzo, że mogłabym go używać non stop przez cały rok - moje drogie Panie (i ewentualnie jakiś drogi zabłąkany pewnie przez przypadek Pan) - oto Chloe, Love






Z tym zapachem to dopiero miałam przejścia...Przede wszystkim muszę powiedzieć, że ogólnie uwielbiam perfumy od Chloe (poza See, które jakoś kompletnie do mnie nie przemówiły, ale może to się jeszcze zmieni), tak więc byłam ciekawa i tych. Pierwszy raz powąchałam je na koleżance z pracy i totalnie mnie zauroczyły. Oczywiście poleciałam do sklepu, spsikałam się pełna nadziei i... załamałam, bo wydawało mi się, że na mnie pachną jakoś płasko i banalnie, ale jednocześnie dusząco i w ogóle niefajnie.

Ostatecznie wybrałam wtedy coś innego, ale Love nie dawały mi spokoju - chodziłam koło nich jak pies koło jeża, próbowałam, testowałam i znowu je zostawiałam :( 

I nie mam pojęcia co się stało, ale w pewnym momencie po prostu "zaskoczyły" - tzn zgrały się z moim naturalnym zapachem do tego stopnia, że wiedziałam, że to będzie dłuższy związek, a nie tylko przelotny romans! 
I tak sobie trwamy radośnie razem od tej pory i nic nie wskazuje na to, żeby miało się to zmienić :) 
Dla mnie to zapach szalenie kobiecy, baaaardzo elegancki, mydlany, pudrowy i otulający niczym kaszmirowy szal. Mój IDEAŁ. 

Nuty zapachowe:
nuta głowy: kwiat pomarańczy, różowy pieprz
nuta serca: irys, bez, hiacynt, heliotrop
nuta bazy: piżmo, puder ryżowy
 
A Wy macie jakichś perfumowych jesienno-zimowych ulubieńców?

piątek, 18 października 2013

PLUM!

Żeby była jasność - tytuł dzisiejszego posta nie ma oznaczać angielskiej śliwki, tylko onomatopeję (trudne słowo) odnoszącą się do częstego jesienno-zimowego dźwięku w mojej łazience :) 

Innymi słowy - będzie o kąpieli, a konkretniej o moich nowych nabytkach do tejże. 


Parę dni temu, korzystając z kuponu zniżkowego z Twojego Stylu, uzupełniłam mój mały zapas ulubionych kul do kąpieli firmy Organique - kto ich nie zna (a lubi kąpiele, rzecz jasna), niech się z nimi czym prędzej zapozna, bo naprawdę warto! 

Kule mają łagodne, raczej nieduszące zapachy (a wybór jest na tyle spory, że sądzę iż każdy znajdzie coś dla siebie), wydajne (jedna wystarcza na dwie kąpiele, ponieważ bezproblemowo dzieli się na pół), stosunkowo niedrogie (ok. 13-14 zł w standardzie), mają dobry skład (będzie na kolejnym zdjęciu), nawilżają ciało, no i pięknie pachną...
Ja oczywiście zaczęłam od lawendy (nie będę po raz kolejny rozwodzić się nad tym, jak uwielbiam ten zapach, ale cóż - UWIELBIAM lawendę :PP), a do niej dorzuciłam subtelną magnolię (podobno najpopularniejszy zapach, pewnie dlatego, że wydaje się najbardziej neutralny ze wszystkich, które Organique ma w ofercie, dlatego sporo osób kupuje go na prezent) oraz kulę grecką, fantastycznie pachnącą winogronami! 

Oprócz tego skusiłam się na porcję soli do kąpieli (o zapachu khm...khm... lawendy...), ponieważ jak dowiedziałam się od przemiłej ekspedientki w sklepie (swoją drogą serdecznie polecam sklep na Kabatach!), sól (chociaż nie nawilża), ma silniejsze działanie aromaterapeutyczne i lepiej pozwala się zrelaksować po wyjątkowo męczącym, czy stresującym dniu. Tak więc kule będą na "zwykłe" kąpiele, a sól na gorszy dzień :) 


Poza wspomnianymi produktami Organique, nowym nabytkiem łazienkowym jest także płyn do kąpieli z olejkami z niemieckiej firmy Kneipp, po którym wiele sobie obiecywałam. 

I który srodze mnie zawiódł :( 

Najpierw oczywiście poczytałam sobie o fantastycznym działaniu tych kosmetyków i o tym, jakie są naturalne etc., napaliłam się na więc na nie jak szczerbaty na suchary i mniej więcej tak właśnie na tym wyszłam... 
Bo płyn o zapachu (w tym miejscu chcę serdecznie przeprosić bardziej wrażliwych  czytelników)...lawendy z wanilią po pierwsze pachnie raczej słabo (a już na pewno nie sprawdza się jako podstawa aromatycznej kąpieli, na co miałam ogromną nadzieję), a po drugie ma w składzie SLS, co niestety przy kosmetykach z naturalnych składników jest dla mnie dużym minusem. 

Szkoda, bo naprawdę miałam nadzieję, że udało mi się znaleźć dodatek z fajnym składem, a tymczasem jestem zmuszona szukać dalej. Dla tych, którzy nie przywiązują zbytniej wagi do składów dodam tylko, że jeśli chodzi o produkty do ciała, to nie jestem jakimś totalnym freakiem (no, powiedzmy takim umiarkowanym), ale akurat SLSy widocznie wysuszają moją skórę i dlatego staram się ich unikać tam, gdzie tylko mogę. 


A może macie do polecenia sprawdzony płyn do kąpieli bez SLSów? Niekoniecznie lawendowy :)) Chętnie skusiłabym się na coś czekoladowego (albo inny ciekawy zapach) :) 

Lubicie kąpiele w wannie, czy raczej należycie do frakcji prysznicowej?

niedziela, 13 października 2013

Angielskość do potęgi ntej, czyli "Zdobywam zamek" Dodie Smith

Niedawno (a konkretniej TUTAJ) zwierzałam się Wam z tego, że kocham książki. Dziś znowu mój tradycyjnie przydługi wstęp będzie o tejże miłości, choć z zastrzeżeniem, że na ogół moje uczucia chadzają własnymi drogami, rzadko kiedy zbieżnymi z blogowymi trendami. 

Kiedyś (kiedy prowadziłam jeszcze blog o książkach), znacznie baczniej śledziłam to, co się dzieje w tym kawałku blogosfery, starałam się też być na bieżąco z nowościami i tym, co modne. W pewnym momencie jednak znudziło mnie to (zwłaszcza, że niestety, zbyt często moda na konkretny tytuł brała się z masowego wysyłania tegoż przez wydawnictwo do niemal wszystkich blogerów, co skutkowało równoczesnym  wysypem praktycznie identycznych wpisów) i ograniczyłam się do kilku blogów, których autorki (nie dyskryminuję broń Boże mężczyzn prowadzących blogi, ale tak się akurat składa, że te które czytuję, piszą kobiety) mają gust zbieżny z moim i których opiniom ufam niemal bezgranicznie.

Dlatego moja droga do książki, którą chciałabym polecić tym z Was, które dzielnie przebrną przez moją paplaninę, biegła niejako dwutorowo i to w dodatku w przeciwnych kierunkach :) 

Po pierwsze bowiem szał, jaki opanował książkową blogosferę po wydaniu tejże książki wydał mi się:
- podejrzany
- nieszczery
- naciągany
- przesadzony
, dlatego więc moją pierwszą reakcją było "no f... way, żebym sięgnęła po ten tytuł". 

Potem wszystko jakoś przycichło i tylko gdzieniegdzie jakieś ostatnie niedobitki cicho popiskiwały, że fajne, że ciekawe i w ogóle "och i ach", ale nie biło to aż tak po oczach. No, a jeszcze bardziej potem przez przypadek przeczytałam recenzję u Padmy, która sprawiła, że "Zdobywam zamek" z miejsca trafiła na moją listę potencjalnych książek do przeczytania. I tak jakoś, nie wiadomo kiedy skorzystałam z jakiejś wyjątkowo korzystnej promocji, kupiłam tę powieść i...odłożyłam ją do poczekalni. 

Tak było aż do ostatniego czwartku (a może to była środa), bo w czwartek właśnie wzięłam ją do ręki i już jej nie odłożyłam :) A raczej odkładałam nie raz (od mniej więcej połowy), bo im bardziej zbliżałam się do końca, tym mocniej żałowałam, że kiedyś nieuchronnie nadejdzie ten moment, kiedy będę się musiała ostatecznie pożegnać z bohaterami, których bardzo polubiłam (zwłaszcza z rezolutną i absolutnie cudowną Cassandrą). Z jednej strony nie mogłam się doczekać zakończenia, z drugiej broniłam przed zbyt szybkim finiszem - a to jest dla mnie bardzo wyraźna oznaka tego, że książka jest wyjątkowa. 

Bo "Zdobywam zamek" właśnie taka jest. WYJĄTKOWA. Ciepła, inteligentna, czarująca, przesiąknięta subtelnym dowcipem (lekko ironicznym, a nie w stylu "HAHAHA, ale ubaw, posikałam się ze śmiechu"), to taka Jane Austen przeniesiona na początek XX wieku. Jeśli dodamy jeszcze do tego angielską wieś, zubożałą rodzinę z wyższych sfer, ojca pisarza, tajemniczych sąsiadów z Ameryki, pogoń za mężem, obrzeża artystycznej bohemy, a wszystko to opisywane na bieżąco przez przesympatyczną siedemnastolatkę, to możemy z grubsza sobie wyobrazić, co znajdziemy na kilkuset stronach dzieła Dodie Smith

Powiem tak - ta książka była dla mnie jak kubek ciepłej herbaty z miodem po dniu spędzonym na lodowatym wietrze, otulała mnie równie miękko jak wełniany koc i sprawiła, że ciągle uśmiecham się na samo wspomnienie tej arcyprzyjemnej lektury. 

Jeśli szukacie czegoś lekkiego (ale w bardzo pozytywny sposób!), niegłupiego i baaaardzo sympatycznego na nadchodzące wieczory, to gorąco zachęcam do wycieczki do angielskiego zrujnowanego zamku. 

A ja zacieram ręce na ekranizację tej powieści, z obejrzeniem której czekałam niecierpliwie do końca lektury :) Ojca zagrał Bill Nighy, którego uwielbiam i właściwie już tylko to mi wystarczy za rekomendację!

Znacie / chcecie poznać / podobało Wam się? A może zrobiliście właśnie głośne "PFFF!!!" na widok tego tytułu? :)

piątek, 11 października 2013

Avene pod oczy - mój mały cudotwórca

Ci, którzy zaglądają tu w miarę regularnie, zapewne zauważyli, że nie wrzucam zbyt często recenzji kosmetyków. Dzieje się tak głównie z tego prostego powodu, że kiedy uda mi się znaleźć coś, co odpowiada mojej kapryśnej i superwrażliwej cerze, to trzymam się tego najdłużej jak się da i rzadko zmieniam swój stały zestaw, który dla części z Was może wydawać się wręcz nudny.

Z tego właśnie względu z reguły nie interesują mnie wszelkie nowinki i drogeryjne promocje (a raczej interesują, ale wyłącznie w kategorii teoretycznych ciekawostek), a rzeczy które się sprawdziły u mnie, mogę z reguły polecić z czystym sumieniem wszystkim wrażliwcom. 
Jeśli chodzi o kremy pod oczy, to przyznaję się od razu z ręką na sercu, że mam w tym obszarze problem z regularnością - najzwyczajniej w świecie zapominam o tej strefie (między innymi dlatego, że swoje kremy trzymam w lodówce i chociaż odległość między moją łazienką a kuchnią nie jest specjalnie powalająca, to jednak wystarcza żeby w międzyczasie zapomnieć o tym, co miałam zrobić i wiadomo jak się to kończy :)). Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że dla niektórych z Was to pewnie niewybaczalny grzech, zwłaszcza jeśli jest się już po trzydziestce (i to całkiem sporo), ale na szczęście patrząc na moją babcię i mamę, natura poza kapryśną cerą, ofiarowała mi również niezłe geny, co oznacza, że nawet przy minimalnej pielęgnacji mam szansę za kilkadziesiąt lat nie wyglądać całkiem jak suszona śliwka i tej myśli się uparcie trzymam :)

No, ale do rzeczy...
Moja strefa pod oczami jest obszarem bardzo newralgicznym, zwłaszcza w okresie, kiedy zmagam się z nękającą mnie alergią i wtedy jedyną rzeczą, na którą nie reaguję palącym bólem i szalonym łzotokiem, jest termalna woda Uriage (swoją drogą, mój kolejny hit wszechczasów). Ostatnio dołączył jednak do niej ten mały kremik francuskiej aptecznej firmy Avene - Soothing Eye Contour Cream i muszę powiedzieć, że to była miłość od pierwszego użycia. I co ważniejsze - miłość, która nie zmniejszyła się wcale z upływem czasu!

Ta mała (10 ml) tubka idealnie nadaje się dla takich wrażliwców jak ja, którzy mają problem z normalnymi (nawet teoretycznie przeznaczonymi dla podrażnionej skóry) specyfikami. Krem jest super łagodny, dobrze nawilża i, co najważniejsze, ŁAGODZI istniejące już podrażnienia. I można nakładać go również NA powieki. Gdybym była mniej ostrożna w wydawaniu radykalnych opinii, to pokusiłabym się o stwierdzenie, że znalazłam swój ideał - z tym, że lojalnie uprzedzam, jeśli komuś zależy na mocnym działaniu i efektach przeciwzmarszczkowych, to Avene może okazać się zbyt delikatny.
Natomiast jeśli bezskutecznie męczyliście (a raczej -łyście) się dotychczas z kremami, które zamiast koić, dodatkowo podrażniały wrażliwą okolicę wokół oczu, to gorąco polecam przetestowanie tego kosmetyku.

Przy okazji jestem ciekaw,a jak wygląda Wasza sytuacja z kremem pod oczy - czy zawsze pamiętacie o jego nakładaniu, macie jakiś wyjątkowo sprawdzony, czy nadal jesteście na etapie poszukiwań?

Follow my blog with Bloglovin

niedziela, 6 października 2013

Kanadyjska Alicja w Krainie Smutku.

Kocham książki*.
To wyznanie w sam raz na jesienną porę, jako że nie ma chyba lepszej atmosfery do czytania niż wydłużające się, szarobure wieczory, podczas których ucieka nam chęć do wychodzenia gdziekolwiek. 
O ileż przyjemniej jest wtedy zagrzebać się pod jakimś fajnym ciepłym kocem, w zasięgu ręki stawiając kubek z herbatą / kawą / gorącą czekoladą /innym ulubionym napojem i pozwolić się uwodzić czyimś słowom...

Kiedy myślę o moich ulubionych pisarzach (straszne pytanie, notabene - dokładnie tak samo, jak to o ulubiony film!), z reguły krótką listę tworzy kilka nazwisk nieżyjących już osób - Jane Austen, Anais Nin, Dorothy Parker, Truman Capote. Czasem dorzucam do tego H. Murakamiego, czasem Paula Austera.
A tymczasem od kilku lat jakby mimochodem do owej listy zaczęła się przemykać pewna starsza pani z Kanady. W dodatku zupełnie nie wiem czemu, ale kiedy wymawiam jej nazwisko, zawsze staje mi przed oczami kobieta na oko czterdziestoletnia; tymczasem pani Alice Munro (bo o niej mowa) ma lat dwukrotnie więcej :) I powiem tak - z całego serca życzę jej dobicia w idealnym zdrowiu do co najmniej setki, a nawet i więcej, bo pióro ma pani Alice zaiste znakomite i byłoby miło, gdyby udało się jej stworzyć jeszcze wiele historii.

Charakterystyczną cechą jej twórczości jest fakt, że autorka pisze wyłącznie (a przynajmniej ja nie spotkałam się z żadną dłuższą formą jej autorstwa) opowiadania, za co w moim mniemaniu należą jej się oklaski już na wejściu, ponieważ jest to najtrudniejsza forma pisarstwa, o czym wie pewnie tylko ten, kto kiedykolwiek próbował stworzyć spójną historię i nie rozwlec jej na kilka-dziesiąt /-set stron. A A. Munro tworzy literackie klejnociki, które pisane są po pierwsze pięknym językiem (daję słowo, że nie raz czytając któreś z opowiadań w metrze, siłą powstrzymywałam się przed stuknięciem w ramię sąsiada i pokazaniem mu jakiegoś wyjątkowo udanego zdania!), ale przede wszystkim są to HISTORIE. Powiem tak - trzeba nie lada talentu, żeby z czegoś tak pozornie banalnego jak urywki codziennego życia zbudować opowieść, o której czytelnik będzie myślał jeszcze długo po skończeniu lektury. Tak więc jak dla mnie, chapeu bas dla pani Munro!

Do tej pory przeczytałam "Uciekinierkę", "Widok z Castle Rock" i "Zbyt wiele szczęścia", aktualnie jestem w trakcie tomu "Taniec szczęśliwych cieni" i cieszę się jak dziecko na myśl, że ta literacko płodna Kanadyjka jest regularnie od kilku lat wydawana w Polsce, dzięki czemu czeka na mnie jeszcze kilka jej książek. I zastanawiam się, czy szwedzka Akademia uhonoruje ją kiedyś Noblem (który pasowałby do wielu innych, regularnie otrzymywanych nagród).

Wszystkim tym, którzy lubią dobrą literaturę i ciekawe (choć uprzedzam lojalnie, że na ogół są one raczej smutne/dołujące/niespecjalnie przyjemne) obyczajowe opowieści, serdecznie polecam któryś z tomów autorstwa ALICE MUNRO - na jesienno-zimowe chłody jak znalazł!

Znacie / lubicie? A może macie odczarowaną Alicję na swojej liście do przeczytania?  


*oczywiście w tym miejscu mogłabym (i powinna) dodać, że chodzi mi o ich czytanie, ale przyznam się, że poza czytaniem, uwielbiam także książki: zbierać, wąchać, przeglądać, dotykać, a nawet z nimi rozmawiać, dlatego postanowiłam, że stwierdzenie ogólne najlepiej oddaje moje uczucia względem nich :))

EDIT: No i gratulacje dla Pani Alicji za Nobla! Szkoda, że nie postawiłam na nią pieniędzy, bo może teraz byłoby mnie stać na kupienie wielu jej (i nie tylko) książek :)) 
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...