czwartek, 29 września 2016

#LIFESTYLE To nie jest wpis dla miłośników lata :P

Tęskniliście za jesienią? Ja bardzo. Uprzedzam więc lojalnie, że jeśli ktoś do szaleństwa kocha upały, a coraz bardziej już rześkie poranki i wieczory wpędzają go w czarną rozpacz, to nie jest wpis dla niego. 

Należę do #teamjesien chyba właściwie odkąd pamiętam (a na pewno na długo zanim stało się to modne i takie pinterestowe, hehe). Być może bierze się to stąd, że nie znoszę skrajności, więc siłą rzeczy najłatwiej mi się funkcjonuje w tzw. przejściowych porach roku, czyli wiosną oraz właśnie jesienią. Upały (zwłaszcza w mieście) doprowadzają mnie do białej gorączki (nomen omen), strasznie mnie osłabiają i dosłownie nie nadaję się wtedy do niczego. Kiedy tylko mam taką możliwość, staram się wtedy w ogóle nie wychodzić z domu (co z kolei odbija się negatywnie na moim życiu towarzyskim, ja ze stanu wkurzenia przechodzę właściwie tylko do coraz większego zdołowania i tak w koło Macieju). Dlatego już na przełomie sierpnia i września wypatruję niecierpliwie pierwszych oznak zbliżającej się jesieni.


Bo jesień dla mnie to: 

*Herbaty pite litrami. Latem pijam głównie wodę (oraz sok pomarańczowy) i jakoś nie ciągnie mnie do ciepłych napojów (chociaż znam teorię, że gorąca herbata jest świetna na upały - nie, dziękuję). Natomiast z pierwszym powiewem chłodniejszego powietrza zaczynam zaparzać kilka herbat dziennie. Smakowo też dzielę je na pory roku - wszelkie owocowe i zielone idą w odstawkę, natomiast na scenę wkraczają rozgrzewające napary z imbirem, albo herbaty czai (pite przeze mnie ZAWSZE z odrobiną mleka roślinnego). 
No i jakoś tak mam, że lubię rozpoczynać tę porę roku zakupem nowego kubka - tym razem jak widać przygotowałam się na Halloween :) 

* Ubieranie się "na cebulkę". Moda jesienna to moja ukochana kategoria - wystarczy mnie posadzić przed dowolną tablicą na pintereście pt. "autumn outfits" i ma się mnie z głowy na długie godziny. Botki, długie kardigany, szale, luźne płaszcze i duże torby to jest po prostu kwintesencja mojego stylu, mogę w nieskończoność tworzyć w głowie własne zestawy, które nawet jeśli wyglądają dość podobnie, to różnią się detalami. Jesienią także zdecydowanie częściej chodzę w spódnicach i sukienkach - pewnie dlatego, że nie za bardzo lubię mieć całkiem "gołe" nogi, a czarne kryjące rajstopy to moim zdaniem jedne z najbardziej uniwersalnych dodatków!

Co do mojej garderoby, to już od dłuższego czasu nie mam tak, że koniecznie muszę mieć "wszystko nowe" - wręcz przeciwnie - moje ubrania są z reguły na tyle klasyczne (w fasonie lub kolorze), że z przyjemnością wyciągam rzeczy, które są ze mną od paru (a zdarza się, że i parunastu) lat. Żeby jednak nie było nudno i monotonnie, zazwyczaj odświeżam też trochę szafę, w zależności od tego, czy coś w danym sezonie wpadło mi wyjątkowo w oko. W tym roku np są to sportowe bluzy (mam podejrzenia, że ma to pewien związek ze stale eksploatowanym przeze mnie rowerem) - bardzo je lubię i właściwie noszę je prawie non stop. Pewnie gdybym musiała codziennie chodzić do biura, użytkowałabym je nieco rzadziej, ale cóż - można powiedzieć, że to kolejny plus bezrobocia :) 

*Oglądanie filmów.  W jednym z ostatnich wpisów (KLIK) wspominałam, że mam z filmami specyficzną relację - zdarzają mi się długie miesiące (głównie letnie), kiedy właściwie nie oglądam nic poza serialami, natomiast potem nagle ni stąd ni zowąd, zaczynam spędzać wieczory na nadrabianiu. O doborze repertuaru nie będę nawet wspominać, bo przyznam się, że sposób, w jaki funkcjonuje mój mózg, często zadziwia mnie samą. Powiem tylko, że ostatnio miałam sentymentalne kilkudniowe spotkanie z Kevinem Costnerem i nadrobiłam kilka pozycji z jego filmografii (oraz wróciłam do kilku dobrze mi już znanych, w tym do "Revenge", do którego mam ogromną słabość oraz do "Pana Brooksa", który po latach okazał się zaskakująco niezły!) - m.in. jego najnowszy projekt, czyli "The Criminal" (film całkiem przyjemny, a Kevin w roli czarnego charakteru - chociaż oczywiście nie do końca - cukiereczek). Z innych tytułów polecam "Money Monster" z George'm Clooneyem i Julią Roberts, w reżyserii Jodie Foster. To z kolei jest film, który mnie totalnie zaskoczył, bo nie mam pojęcia dlaczego, ale spodziewałam się spokojnego dramatu o pieniądzach, a dostałam przejażdżkę na emocjonalnym rollercoasterze.  

*Książki czytam cały rok, więc tu akurat pora kalendarzowa nie ma nic do rzeczy, ale już dobór tematów trochę tak. Wiem, że są osoby, które na przekór zimą lubią czytać o gorących klimatach i odwrotnie, ale ja akurat mam tak, że im na dworze jest zimniej, tym szukam cięższych i mroczniejszych historii. Skandynawskie kryminały nadają się do tego idealnie :) Aktualnie wciągnęłam się w serię Arno Dahla o Drużynie A (zaczęłam od drugiego tomu, ale teraz już lecę po kolei i jest naprawdę dobrze). Żeby jednak nie ograniczać się wyłącznie do kryminałów, stworzyłam sobie listę kilku tytułów, które chciałabym przeczytać tej jesieni - być może pokażę Wam ją w oddzielnym wpisie. Na razie idzie mi całkiem nieźle, jedna pozycja już odhaczona :) 

*Robienie nastroju. Bez zbędnego rozpisywania się - u mnie polega to głównie na zabawie dodatkami (z reguły zmieniam poszewki na poduszki na takie, które pasują mi do pory roku) oraz szaleństwie ze świeczkami - przez kilka ostatnich miesięcy właściwie w ogóle nie wyciągałam ani świec ani kominka z woskami, natomiast zdecydowanie jestem już gotowa na nadchodzące wieczory. Uwielbiam wszelkie zapachy dyniowe, herbaciane, słodko-kuchenne i przyprawowe i już się nie mogę doczekać pierwszego odpalenia. Jesień, przychodź! 

*Gotowanie. Od "kuchennych" świeczek gładko przechodzimy do kolejnego punktu, czyli gotowania - i znowu mam tak, że kiedy jest gorąco, omijam moją kuchnię szerokim łukiem, żeby z dziką radością i pieśnią na ustach powrócić do niej właśnie teraz. Znowu mogę się cieszyć ciepłą owsianką/jaglanką na śniadanie, rozgrzewającymi zupami, dynią w każdej postaci i jednogarnkowymi daniami - jesienna kuchnia zdecydowanie pachnie dla mnie mnóstwem przypraw, curry, papryką, czasem także ciastem z cynamonem. Mmmm...(kto się zrobił głodny?)

W ogóle jak tak myślę, to jestem straszną nudziarą - uwielbiam spędzać czas w domu, z czego najbardziej chyba cieszą się moje kocurki (swoją drogą - ciepły mruczący futrzak do miziania to kolejny jesienny bonus!). A na pewno znam niewiele przyjemniejszych momentów niż ten, kiedy po zimnym (a nawet mokrym) dniu, można do tego przytulnego i ciepłego domu wrócić, wziąć kąpiel, przebrać się w coś wygodnego, zagrzebać pod kocykiem i spędzić czas w sposób, który sprawia nam największą przyjemność! Jestem totalną ciotką, wiem :) 

Kto oprócz mnie cieszy się na jesień? 

niedziela, 25 września 2016

#LIFESTYLE Jestem ambiwertykiem, a ty?

Jakiś czas temu natknęłam się gdzieś w sieci na post dziewczyny, która opisywała swoje blogerskie doświadczenia z punktu widzenia introwertyka. Wspominała tam m.in., że dużo czasu zajęło jej nauczenie się, że nie ma nic złego w tym, że czasem czuje się przytłoczona, że lubi blogować, ale nie lubi takiego odgórnego przymusu "przynależenia" do jakiejś grupy oraz że często woli nie myśleć za dużo o tym, ile osób ją czyta. Przyznaję, że w niektórych punktach mocno się z autorką identyfikowałam (np nie znoszę się "integrować" na siłę i od samego początku mojego blogowania omijam szerokim łukiem wszelkie sieciowe spędy), w innych nasze podejścia nieco się rozjeżdżały, ale ogólnie sam temat utkwił mi w głowie. 

Nieco później podczas rozmowy z kimś nowo poznanym nt naszych cech charakteru, zeszliśmy na słynny podział intro - ektrawertycy. Kiedy powiedziałam, że szalenie cieszę się, że w końcu oficjalnie zdecydowano się do tego dorzucić trzecią kategorię - ambiwertyków, mój rozmówca zrobił wielkie oczy. Okazało się, że nie ma on pojęcia o dość modnym ostatnio pojęciu (tak mi się przynajmniej wydaje, oceniając według poświęconych temu zagadnieniu artykułów i testów, na które natykam się dosłownie WSZĘDZIE). 

Ambiwertyk - któż to taki? 

Najprościej mówiąc ambiwertyk to ktoś, kogo do tej pory można było opisać jako "ekstrawertycznego introwertyka" lub "introwertycznego ekstrawertyka" :) Innymi słowy - ktoś "pomiędzy". Przyznam się, że całe swoje życie borykałam się z tym, że nie pasuję za bardzo do żadnej z typowych kategorii, bo niby lubię ludzi, nie mam najmniejszych problemów z poznawaniem nowych osób i na ogół jestem uznawana za raczej towarzyską, ale jednocześnie mam ogromną wewnętrzną potrzebę samotności (bez tego czuję, że moja psychiczna równowaga jest zaburzona) i z reguły zamiast głośnej imprezy, wybieram spokojny wieczór w domu. Miewam też okresy prawie całkowitej izolacji, kiedy właściwie każde towarzystwo poza moim własnym doprowadza mnie do szału - wówczas nie ma szansy, żebym dała się gdziekolwiek wyciągnąć. Jednak po takiej dobrowolnej alienacji, sama chętnie wracam "do ludzi", już z naładowanymi bateriami. 

Kiedyś, kiedy byłam dużo młodsza i o wiele bardziej zależało mi na tym, żeby w miarę możliwości, lubili mnie wszyscy (jeszcze nie wiedziałam, że to jest po prostu nierealne), walczyłam ze sobą i wolałam zrobić coś na siłę i wbrew sobie niż narazić się na zarzucenie mi, że jestem odludkiem. Dopiero kiedy nauczyłam się akceptować siebie, zauważyłam, że jestem po pierwsze o wiele bardziej zadowolona z życia (bo nie mam poczucia, że ktoś/ja sama mnie do czegokolwiek zmusza), nie spinam się przy nowo poznawanych osobach (bo nie czuję, że muszę udawać kogoś, kim nie jestem), a co za tym idzie - jestem odbierana jako ktoś otwarty i wyluzowany. Czyli same plusy :)

Wiem, że blogosfera to idealne miejsce dla intro- oraz ambiwertyków, bo ekstrawertycy wszędzie z reguły radzą sobie nieźle (chociaż tak naprawdę dość łatwo można po stylu bloga określić charakter blogera - ponieważ pisanie, pełniące dla wielu osób funkcję terapeutyczną, często jest jedną z ulubionych aktywności osób nieco bardziej "wycofanych" towarzysko, które dobrze czują się w zaciszu swoich czterech ścian i same lubią decydować o tym, czym chcą się podzielić z innymi (oraz kiedy i w jakiej formie), wpisy introwertyków są siłą rzeczy bardziej "opisowe", z większą liczbą przemyśleń, natomiast u ekstrawertyków będą królować zdjęcia i krótkie teksty). I tu jedna dodatkowa uwaga - wiem, że często automatycznie introwertyk uznawany jest za nieśmiałego, ale to absolutnie nie jest reguła - introwertyk po prostu jest kimś, kto ładuje baterie w samotności, przygotowując się do starcia ze światem zewnętrznym, podczas gdy ekstrawertyk "pobiera" energię od innych. A ambiwertyk jest po prostu gdzieś po środku :)

Dla osób, które chcą sobie poczytać nieco więcej na temat typów osobowości, wrzucam link do artykułu: 

A TU macie test na ambiwersję, autorstwa Daniela H. Pinka:

A Wy kim jesteście?

EDIT: Już po opublikowaniu tego posta, przyszła mi do głowy jeszcze jedna rzecz - wiele się mówi o korzyściach, jakie przynosi wychodzenie poza swoją tzw. strefę komfortu, przełamywanie swoich granic etc. I owszem, czasem tak jest, że możemy znaleźć coś (lub kogoś) fascynującego w totalnie nieoczekiwanym i nieoczywistym dla nas miejscu, ale moim zdaniem najważniejsze jest, żeby nie popaść w przesadę. Bo jeśli ktoś dosłownie "odchorowuje" każdą taką wycieczkę poza swoją strefę komfortu i jest to dla niego mordęga, to trzeba sobie zadać pytanie, czy faktycznie gra jest warta świeczki. Co o tym myślicie - uważacie, że lepiej jest się do czegoś zmusić, bo "a nuż" wyjdzie z tego coś fajnego, czy też wolicie to, co znane i sprawdzone? 

wtorek, 20 września 2016

#LIFESTYLE Wirtualny sponsoring, czyli kupowanie kota w worku

Dziś znowu będzie post z kategorii "co mnie męczy". Temat, który chcę poruszyć, chodził mi już po głowie bardzo dawno temu, potem jakoś przestałam się nad nim zastanawiać, ale ostatnio znowu wrócił i to ze zdwojoną siłą. Pewnie dlatego, że mam sporo czasu na myślenie, a w moim przypadku rzadko się to dobrze kończy :) 

Chodzi mi mianowicie o wiarygodność blogerów i vlogerów, a konkretniej jej brak. I zanim ktoś mi zarzuci, że jestem zawistną małpą, którą pewnie boli, że komuś się świetnie powodzi, a mnie nie, uprzejmie proszę o przeczytanie CAŁEGO posta :) 

Po pierwsze - doskonale wiem, że współprace w blogosferze (i na YT) istnieją praktycznie od samego początku takich form działalności (a już na pewno od momentu, kiedy firmy zorientowały się, że to jest żyła złota i tania możliwość dotarcia do naprawdę szerokiej rzeszy potencjalnych klientów) i można powiedzieć, że obecnie są to rzeczy dość mocno (żeby nie powiedzieć - nierozerwalnie) ze sobą powiązane. Naprawdę na palcach jednej ręki mogę policzyć osoby, które czytam/oglądam i które nie są związane w taki, czy inny sposób z jakąś firmą. I ok, rozumiem to, bo przecież jeśli blog/kanał się rozrasta i zdobywa coraz to nowych czytelników/widzów, to naturalne jest, że jego autor chcąc utrzymać określony poziom, musi automatycznie poświęcić na tworzenie treści coraz więcej czasu i wysiłku. I często pieniędzy. Własnych. Więc jeśli w pewnym momencie dostaje szansę na odrobienie tego, a potem - na zarabianie na swojej działalności, to mogę temu tylko przyklasnąć. 

ALE. 

No właśnie - ale... Widzę bowiem zasadniczą różnicę pomiędzy angażowaniem się we współprace spójne z wizerunkiem bloga/kanału, a ślepym rzucaniem się na WSZYSTKO, co się nawinie i przynosi dochód. I tu właśnie zaczyna się problem, który mnie uwiera, żeby nie powiedzieć - potwornie WKURZA. Obserwuję blogosferę, zarówno polską, jak i zagraniczną (no dobra, głównie anglosaską, żeby nie było, że jestem taka cholernie kosmopolityczna) od dawna i powiem tak - chyba Anglicy (albo Amerykanie, przyznaję, że nie jestem pewna) jako pierwsi poszli po rozum do głowy i wymusili na blogerach/vlogerach umieszczanie JASNEJ informacji o treściach sponsorowanych - to nie ma być jakaś enigmatyczna uwaga, rzucona mimochodem, tylko prosta piłka - oznaczenie w tytule, razem z tzw. disclaimerem o tym, że pokazywane produkty osoba otrzymała w ramach współpracy z firmą X. Polska blogo- i vlogosfera najwyraźniej jeszcze do tego nie dojrzała i niestety ubolewam nad tym bardzo, bo zaczynam mieć dość filmików/wpisów, teoretycznie "od serca" i "szczerych", które okazują się jedną wielką reklamą. Na domiar złego perfidnie zawoalowaną. 

Powiem tak - jestem dorosłą kobietą, nie nastolatką, do tego uważam się za świadomego konsumenta, w związku z czym większość mechanizmów marketingowych nie jest mi obca, ale dostaję szału, kiedy ktoś, kogo subskrybuję traktuje mnie jak pierwszą naiwną i bezczelnie wmawia mi (czyli najzwyczajniej w świecie KŁAMIE), że kupił produkty X czy Y za własne pieniądze lub że miejsce W czy Z jest najcudowniejsze na świecie (szkoda tylko, że gdyby miał tam pojechać za własne pieniądze, to wybrałby coś 10 razy tańszego). 

Powtarzam raz jeszcze (żeby była jasność) - NIE MAM NIC DO WSPÓŁPRAC (chociaż sama za nimi nie przepadam, ale co ja tam wiem, ja traktuję bloga jako odskocznię od rzeczywistości, a nie pracę), pod warunkiem, że po pierwsze - "grają" tematycznie z charakterem bloga/kanału (co sprowadza się do odpowiedzi na jedno proste pytanie - czy dana osoba reklamuje coś, co równie chętnie poleciłaby, gdyby nikt jej za to nie zapłacił?) i po drugie - że wchodząc na wpis/film, otrzymuję od razu szczerą informację, że jest to treść sponsorowana. Wtedy mam bowiem wybór - albo oglądam/czytam go z pełną świadomością, że gdzieś tam w tle majaczy cień firmy, która wyłożyła na to pieniądze (a mnie to nie przeszkadza, bo o tym WIEM), albo nie klikam. I tyle. 

Coraz częściej jednak zdarza się, że zamiast relaksować się przy lekturze blogów/oglądaniu filmików, podnoszę sobie niechcący ciśnienie, bo w połowie takiego wpisu/filmu dociera do mnie, że dałam się totalnie zmanipulować. I bardzo mi się to nie podoba. 

Jestem szalenie ciekawa Waszego zdania na ten temat - czy zwracacie na to uwagę, czy też jest Wam wszystko jedno? Myślicie, że taka prawna regulacja, jaka obowiązuje w Wielkiej Brytanii, czy Stanach Zjednoczonych przydałaby się u nas? A może nacięłyście się kiedyś na coś, co było zawoalowaną reklamą? 

Celowo nie podaję żadnych konkretnych przykładów, bo po pierwsze byłoby ich pewnie za dużo, a po drugie - bardziej chodzi mi o samo zjawisko w ogóle, a nie "piętnowanie" kogokolwiek.  

sobota, 10 września 2016

#FILMY Obejrzałam, polecam

Filmy i mnie łączy specyficzna relacja. Z pewnością jest to dziedzina (czy filmy mogą być "dziedziną"?) bardzo mi bliska i w swoim życiu obejrzałam naprawdę mnóstwo tytułów. Ale przyznam się, że ten związek (jak to zwykle ze związkami bywa) ma swoje wzloty i upadki - ostatnio z przewagą tego drugiego elementu. Czasem potrafię nie oglądać nic całymi miesiącami, żeby potem nadrabiać po kilka filmów dziennie. You just never know...

Tym razem chcę Wam krótko wspomnieć o trzech obrazach, które obejrzałam w ramach relaksu i które okazały się całkiem trafionymi wyborami. W sumie to w sam raz na końcówkę lata - nie są to bowiem żadne ciężkie i dołujące dramaty (bo do takich zwykle mam słabość), ale raczej lżejsze pozycje. 

(zdjęcia ze strony IMDB)

1. NICE GUYS (2016) - to najnowsza rzecz, bo w sumie całkiem niedawno była w kinach (a może nawet nadal jest). Jeśli ktoś przegapił, to w sumie warto przy okazji poszukać, bo to jest rozrywka na całkiem przyzwoitym poziomie. Rozpoczynając seans byłam przekonana, że będzie to taka głupawa komedia i właściwie skusiłam się na nią wyłącznie ze względu na duo Russel Crowe - Ryan Gosling. No i przyjemnie się zaskoczyłam, bo okazało się, że elementy komediowe owszem, są (i to sporo, więc naprawdę można zdrowo popracować przeponą), ale nie tylko, bo tak naprawdę to jest takie lżejsze nawiązanie do retro kryminałów i kina noir. Mamy więc i intrygę kryminalną (która jest niestety najsłabszym elementem fabuły), morderstwo (nawet niejedno), ale przede wszystkim mamy absolutnie cudownie niedopasowaną parę głównych bohaterów, z których jeden jest życiowym nieudacznikiem i totalną łamagą (ale zaskakująco logicznie myślącą), a drugi miota się pomiędzy postępowaniem godnym bohatera, a działaniami eliminującymi "tych złych" raz na zawsze. Ekranowa chemia pomiędzy Goslingiem i Crowe jest nie do przecenienia, ich dialogi (i ogólnie klimat lat 70. ubiegłego wieku) i fajna postać wyjątkowo rozgarniętej córki jednego z nich to najmocniejsze elementy tego filmu. Jeśli więc szukacie czegoś niespecjalnie ambitnego, ale przyjemnego, to polecam. Bonusem jest gościnny występ Kim Basinger (która wprawdzie bardziej zwraca na siebie uwagę liczbą operacji plastycznych niż rolą, ale cóż poradzić - no mam do niej słabość), więc jeśli komuś (tak jak mnie) sprawia przyjemność wynajdywanie smaczków typu "ojej, Russel i Kim razem w filmie po tylu latach!", be my guest :) Jeszcze jedno - kojarzycie najnowszą reklamę perfum Kenzo, która ostatnio zrobiła totalną furrorę w necie? Tę z tańczącą dziewczyną w zielonej sukience? Jeśli tak, to napiszę tylko - to jest córka Andie MacDowell, nazywa się Margaret Qualley i też tu występuje :) 

(zdjęcia ze strony IMDB)


2. Drugi tytuł jest z 2013 roku i jest dokładnie tym typem filmu, które po prostu uwielbiam. THE GRAND SEDUCTION ("Wielkie uwodzenie") to taka niszowa, ciepła komedia, łapiąca za serce od pierwszych minut, przy której można się odrobinkę wzruszyć, ale przede wszystkim porządnie wyśmiać. Jeśli ktoś kojarzy "Angel's Share" ("Whisky dla aniołów), to to jest ta sama rodzina filmów. 
Mamy tu maleńką nowofunlandzką rybacką wioskę (a właściwie "port", jak uparcie powtarza jedna z postaci) Tickle Head, której mieszkańcy  po latach względnie dobrego życia, ledwo wiążą koniec z końcem (do tej pory całe pokolenia utrzymywały się z łowienia ryb, które zostało zabronione i dziś praktycznie wszyscy są na zasiłku). Gdzieś tam na horyzoncie pojawia się światełko w tunelu, w postaci fabryki, która mogłaby dać pracę właściwie wszystkim mieszkańcom. Jest tylko jedno ale. Żeby inwestycja doszła do skutku, wioska (port) musi mieć lekarza na stałe. Szczęśliwym trafem do Tickle Head zostaje oddelegowany na karny miesiąc młody doktor. I tu zaczyna się właściwa fabuła - cała zabawa bowiem polega na tym, żeby przez ten miesiąc zdołać przekonać miastowego gryzipiórka, że ta zapomniana przez wszystkich dziura na końcu świata jest jego wymarzonym miejscem do życia. Nie będę Wam zdradzać więcej, ale wierzcie mi, że jeśli bliskie jest Wam brytyjskie poczucie humoru (chociaż sam film jest kanadyjski), to nie będziecie żałować ani minuty - nie pamiętam już, kiedy śmiałam się na filmie tak głośno (sceny z krykietem, czy słuchaniem jazzu są absolutnym mistrzostwem). Dodatkowo, tak jak wspomniałam na początku, "Wielkie uwodzenie" ma w sobie naprawdę dużo uroku i lekkości, więc jeśli szukacie czegoś fajnego na zbliżające się jesienne wieczory, to zainteresujcie się tym klejnocikiem. Warto!

(zdjęcia ze strony IMDB)

3. Przyznam się, że zastanawiałam się, czy dorzucać tu ostatni tytuł. "UN PEU, BEAUCOUP, AVEUGLEMENT"(2015) ("Randka w ciemno") obejrzałam wprawdzie bez bólu, a nawet z jakąś tam przyjemnością, ale jednocześnie ma on w sobie coś, co może trochę drażnić. Jeśli chodzi o mnie i tzw. romkomy, łączy nas prawdziwie dziwna relacja - raz na jakiś czas łapię się na chęci obejrzenia czegoś z tego gatunku, po czym z reguły niemalże odchorowuję taki seans, bo liczba pojawiających się w nim banałów przyprawia mnie o zgagę. I w sumie tu było podobnie. Żeby nie było - UWIELBIAM niemal wszystkie kultowe komedie romantyczne z lat 90. i z dalszych dwóch dekad (zwłaszcza te z Meg Ryan, kiedy jeszcze wyglądała jak Meg Ryan, a nie własna karykatura), ale właściwie niewiele jest późniejszych pozycji z tego gatunku, do których mam słabość. 
Francuzi jednak mają czasem talent do pokazywania dość oczywistych rzeczy w sposób nieco odmienny, co - tak jak w wypadku tego filmu, nadaje im trochę świeżości. Tu więc standardowo mamy kobietę i mężczyznę i właściwie od początku doskonale wiemy, jakie będzie zakończenie (ale ustalmy, takich filmów nie ogląda się dla suspensu), ale to, co dzieje się pomiędzy, jest trochę inne - aż do ostatniej sceny bowiem, żadne z nich nie widzi tego drugiego - a dlaczego, tego Wam nie powiem :) To jest zdecydowanie film dla osób, które lubią filmy o prostej fabule (wiecie - X spotyka Y, nie lubią się, fukają na siebie, potem jest dobrze, potem jest źle, w międzyczasie pojawiają się skrótowe wątki poboczne z bliskimi z ich otoczenia - zazwyczaj jest to jedna osoba z jej strony i jedna z jego, bum, happy end), więc nie spodziewajcie się tu nie wiadomo czego, ale powiem tak - jeśli macie chęć na coś lekkiego i odmóżdżającego (ale jednocześnie nie totalnie kretyńskiego, tylko z takim francuskim charmem), to poszukajcie sobie tego tytułu. 

Podejrzewam, że następna odsłona tego cyklu będzie zdecydowanie cięższa, bo jednak trochę się zasłodziłam tymi filmami (a ja zdecydowanie jestem tym masochistycznym typem, który lubi, kiedy film daje mocno po głowie i po którym muszę psychicznie dochodzić do siebie przez długie tygodnie :)) 

A jak u Was - obejrzeliście ostatnio coś fajnego? 

czwartek, 1 września 2016

#SERIALE Co oglądam?

Ci z Was, którzy są ze mną dłużej wiedzą, że jestem totalną serialomaniaczką. Od zawsze. Z reguły kuszę się na coś, co ma ciekawie zapowiadający się wątek kryminalny, ale nie tylko. Czasem zdarzają mi się również tzw. "guilty pleasure", czyli tytuły, które dalibóg nie wiem, jak i skąd się wzięły na mojej liście, ale potrafią tkwić tam uparcie całymi latami. 

Dzisiaj będzie wyjątkowo krótko, bo chcę Wam polecić dwa bardzo dobre tytuły, jeden średni i wspomnieć o jednym gp. 

1. "Mr Robot" to moje odkrycie przełomu roku - pierwszy sezon wciągnął mnie błyskawicznie, bo nawet dla takiej serialowej wyjadaczki jak ja, był to powiew świeżości. Nie będę Wam opisywać fabuły, wystarczy, że wejdziecie sobie na IMDB albo jakiś polski portal. Dość powiedzieć, że najwięcej chyba jest tam psycho- i socjologii, ale podanej w bardzo oryginalny sposób. Ten serial jest mroczny, duszny, ale nie w żaden krwawy czy makabryczny sposób, raczej przez to, jak pokazuje nasz współczesny świat, z wszechobecnym konsumpcjonizmem i korporacjami, które robią z nas automaty. Bohaterem jest Elliot - genialny haker, grany koncertowo przez Ramiego Malka. To młody chłopak, totalnie nieprzystosowany do życia w społeczeństwie, raczej funkcjonujący sobie gdzieś na uboczu, który nagle staje się katalizatorem antytechnologicznej rewolucji. I tyle Wam powiem. No dobra, jeszcze dodam, że serial ma drugie i pewnie trzecie dno, więc niech po obejrzeniu kilku pierwszych odcinków nie przyjdzie Wam do głowy, że już wszystko wiecie - parafrazując powiedzonko z Gry o Tron, you know nothing! Aa, jeszcze mała wisienka na torcie - gra w nim dawno nie widziany (przynajmniej przeze mnie) Christian Slater!

(zdjęcia ze strony IMDB)

2. Drugim tytułem, o którym chcę napisać kilka zdań, jest wielki powrót Winony Ryder (najpierw Slater, teraz Winona - ten wpis jest niczym minipodróż sentymentalna w przeszłość), czyli "Stranger Things". Serial póki co - jednosezonowy (ale oczywiście z potencjałem na kontynuację), wykręcony jak świński ogonek i idealnie wręcz wpisujący się w nurt nostalgii za minionymi czasami. A konkretnie za latami 80. Bo ten serial jest właśnie taki. To połączenie "Z Archiwum X" z "Bliskimi spotkaniami trzeciego stopnia", z domieszką Stephena Kinga oraz... Scooby Doo. Jeśli lubicie klimaty trochę sci-fi, z odrobiną horroru (ale naprawdę odrobiną) i jeszcze do tego macie sentyment (albo wręcz urodziliście się w tych czasach) do lat 80., to powinno się Wam spodobać. Bonusem jest naprawdę prześwietna gra dzieciaków występujących w rolach głównych, z dwunastoletnią Millie Bobby Brown na czele (warto zapamiętać to nazwisko! Swoją drogą, bardzo mi ona momentami przypomina młodziutką Natalie Portman z czasów "Leona zawodowca" i trzymam kciuki, żeby jej kariera okazała się równie udana, co starszej koleżanki po fachu). I soundtrack :)

(zdjęcia ze strony IMDB)

To były dwa polecane seriale. 

Tym trzecim - średnim, o którym chciałam szybko wspomnieć, jest "The Path", czyli coś w sumie trochę dla mnie nietypowego - jest to bowiem historia małżeństwa funkcjonującego w sekcie. Dzieją się tam różne rzeczy, czasem mniej, czasem bardziej ciekawe, ogólnie chyba najbardziej podoba mi się pokazanie takich z pozoru normalnych ludzi, którzy kiedy trochę poskrobać, okazuje się, że mają nieźle zrypaną psychikę. Momentami ciężko mi się to oglądało (bo niektóre decyzje bohaterów były dla mnie totalnie kosmiczne i w ogóle nie miały przełożenia na mój własny punkt widzenia), ale jeśli interesuje Was chociaż trochę taka psychologiczna "egzotyka", to polecam. Nie ukrywam, że na początku złapałam się na nazwiska (występuje tam Hugh Dancy, Aaron Paul i Michelle Monaghan).

(zdjęcia ze strony IMDB)

I na koniec przyznam się do wspomnianej na początku "guilty pleasure", którą jest "The Last Ship". Zaczęłam to oglądać z sympatii do Erica Dane i akcentu Rhony Mitry, no i przyznam się, że wsiąkłam, chociaż zwłaszcza przy drugim [EDIT: TRZECIM, bo jak sobie uświadomiłam dzięki komentarzowi jednej z Was, scaliłam sobie w głowie dwa pierwsze sezony razem] sezonie przeżywam kryzys niemal przy każdym odcinku. Najkrócej mówiąc, jest to propagandowa pocztówka dla Amerykanów, więc jeśli ktoś ma jakiś problem z tym krajem, to lepiej niech sobie daruje, bo się wykończy psychicznie :) Natomiast jeśli przymkniemy oko na ten mocno kiczowaty i pokazowy patriotyzm, a lubimy klimaty epidemiologiczno-nautyczne, to mamy szansę się nieźle bawić. Zwłaszcza przy pierwszym sezonie, bo trzeci jest jakimś szalonym tworem dryfującym w tak różnych, mocno absurdalnych kierunkach, że oglądam go z rosnącym niedowierzaniem. To jest pozycja z cyklu tych na maksa odmóżdżających, bo nie liczcie, że dowiecie się z niej czegoś nowego (może z wyjątkiem specjalistycznego słownictwa związanego z opracowywaniem lekarstwa na śmiertelny wirus lub prowadzenia działań wojennych na morzu).
(zdjęcia ze strony IMDB)

Znacie opisywane przeze mnie tytuły? Jeśli tak, to napiszcie, co o nich myślicie. 
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...