czwartek, 31 maja 2012

Kulturalnie - filmowo

Po tym, jak Fresh Linen wspomniała u siebie o filmie "Niezasłane łóżka", jakoś automatycznie uruchomił mi się ciąg skojarzeń i stwierdziłam, że jest taka grupa filmów, które nie dają się jednoznacznie sklasyfikować, ale jednocześnie sprawiają wrażenie, że należą do tej samej kategorii :) Dla mnie są to z reguły filmy, które przykuwają moją uwagę na tyle intensywnie, że po skończonym seansie nadal o nich myślę, a potem porównuję do nich te obejrzane później.  

Poniżej wymieniam kilka z nich (podkreślam, że to moja osobista klasyfikacja, więc ktoś może się ze mną kompletnie nie zgodzić uznając, że jeden tytuł jest np genialny, a inny to jego zdaniem totalny gniot :))


- "Debiutanci" ("The Beginners") - jeden z nielicznych nowych obrazów, do którego mam ochotę wrócić - wzruszający i jakiś taki życiowy. No i ten pies :) I stare polskie plakaty filmowe na ścianach Ewana!



- "500 dni miłości" ("500 days of Summer") - nietypowa i autentycznie urocza komedia romantyczna, ze świetną muzyką - to zresztą chyba jest kolejna cecha wspólna tych filmów - soundtracki!



- "Wyśnione miłości" ("Les Amours Imaginaires") - majstersztyk wizualny (i muzyczny - daję 100% gwarancji, że po seansie będą Was prześladować na przemian "Bang bang" w wykonaniu Dalidy i The Knife "Pass this on" :))



- "Zakochany bez pamięci" ("Eternal Sunshine of Spotless Mind") - czyli zaskakujące zestawienie - uwielbiana przeze mnie Kate Winslet i Jim Carrey, na którego z kolei mam alergię, jako cudownie niedopasowana para i przedziwna nostalgiczna historia o miłości, której nie da się wymazać z pamięci,


- "Powrót do Garden State" ("Garden State") - czyli piękna i urocza Natalie Portman i nieco mniej piękny, ale równie uroczy Zach Braff :)




Ciekawa jestem, jak jest z Wami - lubicie tego typu filmy? A może kojarzą się Wam jeszcze jakieś interesujące tytuły, które można dorzucić do tej kategorii? Bo ja na pewno zapomniałam o co najmniej paru ciekawych :)

I nie chodzi mi o typowe "komedie romantyczne", bo tego jest multum, z czego 99% robione wg tego samego szablonu, tylko właśnie raczej o filmy z takim trochę specyficznym "klimatem", często o ludziach niedopasowanych i oryginalnych.

A jako bonus, cudowny trailer do "Wyśnionych miłości" :)


niedziela, 27 maja 2012

Ile to "za dużo"?

Dziś na obiedzie u rodziców, w pewnym momencie rozmowa zeszła na kosmetyki i lakiery do paznokci. Ni stąd ni zowąd mój brat zadał mi, wydawałoby się, mało skomplikowane pytanie: "a Ty ile masz lakierów do paznokci?". W pierwszej chwili odruchowo parsknęłam śmiechem, że na pewno nie tak strasznie dużo, ale po chwili zastanowienia stwierdziłam, że ponieważ zajmują już całą półkę w lodówce (tak, trzymam lakiery w lodówce, bo gdzieś kiedyś wyczytałam, że w ten sposób wolniej gęstnieją - nie, nie mam pojęcia ile w tym prawdy), ale już się przestają tam mieścić, to pewnie będzie ich około 50... W tym momencie mój brat zrobił wieeeelkie oczy i o mało nie udławił się tym, co właśnie przełykał. Jak już złapał oddech, to stwierdził, że spodziewał się odpowiedzi "15, no może 20", ale pięćdziesięciu kolorów to on nawet nie potrafi wymienić :) 

Żeby nie być gołosłowną (i, przyznaję, z ciekawości również), po powrocie do domu wyciągnęłam moje buteleczki i powiem tak - 40 lakierów + 10 preparatów (czyli odżywki, bazy i topcoaty)...No, 39, bo jeden powędrował do kosza. A właściwie to 42, bo przypomniało mi się właśnie, że trzy kolejne do mnie idą...

I tak sobie myślę - w którym momencie moje rozsądne podejście pt. "wystarczy mi parę kolorów bazowych" zamieniło się w "tego odcienia jeszcze nie mam, chociaż mam cztery bardzo podobne, ale to nieważne - kupuję!"??????!!!!!

Wiem, że są gorsze maniaczki, o wiele gorsze :) Tylko, że ja do tej pory nie uważałam się za szczególną miłośniczkę lakierów do paznokci...hmmm...Zastanawiam się właśnie, czy powinnam się już zacząć leczyć, czy zaczekać do równej pięćdziesiątki? 

Plus jest taki, że zrobiłam rozeznanie w tym, co posiadam :) I może dzięki temu uda mi się trochę zapanować nad tym szaleństwem.

Dla najbardziej zagorzałych miłośniczek lakierów, zdjęcia z lampą i bez. 


Siedem odcieni wariacji nt. kolorów cielistych i bladoróżowych


Tu od razu widać, w jakich barwach czuję się najlepiej :)




Czerwienie - nadal szukam idealnego odcienia...



 Poniżej mniej lub bardziej przypadkowe kolory "niezrzeszone".


i z lampą:


niebieskości i pochodne:




 Przyplątał się też jakiś szary i dwa fiolety (lubię te odcienie, ale na kimś, nosząc je czuję się jak zombie)



Tu zestaw do pielęgnacji, czyli to co "pod" i "na" :) 




I na koniec rodzina w komplecie - tym razem w pudełku, zanim wrócą na drzwi lodówki :) 



I co - leczyć się?

sobota, 26 maja 2012

Must have part 1

Podoba mi się idea wklejania na bloga rzeczy, które chciałabym kupić - nie dlatego, żeby koniecznie je wszystkim zademonstrować, tylko głównie po to, aby chodząc po sklepach mieć w pamięci ten obraz i szukać tego, czego faktycznie potrzebuję, a nie tego, co mi wpadnie w oko. 





Póki co jestem cholernie nudna, bo jakoś nie widzę specjalnego szaleństwa w moich zakupowych planach na najbliższy czas. 

A wśród nich jest:

- jasna torebka - waham się pomiędzy tymi nieco bardziej eleganckimi z Mango lub Zary, a tą, która zdecydowanie na obecną chwilę wstrzela się w mój gust, czyli River Island (lubię ich torby, zazwyczaj mają w sobie to "coś"); 
- jasne dżinsy typu "boyfriend" - te na zdjęciu są z Zary, moje mogą być równie dobrze z H&M :)
- jasna marynarka - choruję na tę konkretną (Zara niestety kolejny raz), ale muszę ją zobaczyć na żywo, żeby się przekonać, czy warto na nią wydać 500 zł
- jasne mokasyny
- chustka w panterkę - nie ostentacyjna, ta mi się podoba, a na punkcie szali, apaszek etc. mam totalnego fioła, więc to będzie kolejna do mojej (naprawdę niemałej już) kolekcji,
- luźna i przewiewna spódnica maxi - ta jest w przepięknym koralowym kolorze i chociaż nie mam pojęcia, czy dobrze bym się czuła w takiej długości, to na pewno pięknie by wyglądała do białych koszulek, 
- perfumy L'eau de Chloe - to zdecydowanie mój typ na lato! 
- zegarek - niestety zakochałam się bez pamięci właśnie w tym konkretnym, ale na widok jego ceny mój portfel i konto o mało nie zeszły na zbiorowy zawał, więc chyba od przyszłego miesiąca rozpocznę akcję pt. "oszczędzam na Michaela Korsa", bo już wiem, że MUSZĘ go mieć...

Pewnie jeszcze w międzyczasie coś mi się przypomni, coś być może z tej listy "wyleci", ale na razie to są rzeczy, za którymi zamierzam się rozglądać w najbliższym czasie. 

Ciekawa jestem jak to wygląda u Was - czy robicie takie zestawienia, czy idziecie raczej na żywioł? 


Smoothie to go (and read) :)

Moje soboty często wyglądają podobnie - pobudka ok. 7 (mój organizm jakoś po całym tygodniu nie przyjmuje do wiadomości, że tego dnia akurat MOŻE sobie pospać dłużej), śniadanie, wylegiwanie się do oporu w łóżku, albo chociaż snucie po mieszkaniu w piżamie, a potem to już w zależności od nastroju - zdarza mi się cały dzień spędzić w domu (nie licząc jakichś szybkich zakupów w pobliskim sklepie), z czego chyba najbardziej zawsze zadowolona jest Koka :) 

Staram się nie zmuszać do robienia na siłę czegoś, na co nie mam ochoty - dlatego też, jeśli nie chce mi się wychodzić i uprawiać życia towarzyskiego, zostaję w domu bez żadnych wyrzutów sumienia - wychodzę z założenia, że widocznie mój organizm potrzebuje odrobiny izolacji po tygodniu przebywania z ludźmi (w mojej pracy stety, czy też niestety, nie da się tego uniknąć). 


W najnowszych "Wysokich obcasach" jest bardzo ciekawy artykuł, w sam raz na dzisiejszy Dzień Matki - o matce Diane Keaton (którą notabene uwielbiam!), Dorothy. Jak tylko zobaczyłam tę okładkę, pognałam do najbliższego kiosku po gazetę :) 

Dzięki niej przypomniałam sobie także, że parę miesięcy temu zamówiłam sobie w Amazonie wspomnienia Diane - te same właśnie, o których traktuje ów artykuł. Do tej pory jakoś nie miały szczęścia trafić na listę do czytania, tylko leżały sobie na stoliku w sypialni czekając na swoją kolej. Ale teraz już wiem, co będę dziś podczytywać :) Jupi! 




Poniżej piękna Diane w rozkwicie i razem z moim ulubionym brzydalem, Woody'm :)


A do lektury pyszny i zdrowy smoothie. Tym razem wymieszałam ze sobą:
- sporą garść świeżych truskawek
- pełną łyżeczkę lnu
- łyżeczkę amarantusa
- dojrzałego banana
- 1 badylek selera naciowego (nie znoszę jego smaku i próbuję znaleźć jakiś w miarę nieinwazyjny sposób przemycenia go do mojego organizmu)
- kilkanaście liści świeżego szpinaku
- pół szklanki niegazowanej wody






Wyszło smacznie, chociaż przyznam się, że seler jednak przebija przez pozostałe smaki, ale w tej formie jest dla mnie jeszcze do przeżycia. 

czwartek, 24 maja 2012

Przy okazji...

...kupowania prezentu dla Mamy, dorzuciłam parę drobiazgów dla siebie - po pierwsze byłam ostatnio wyjątkowo grzeczna, a po drugie przecież już wkrótce Dzień Dziecka :) 

Z ubrań nic oryginalnego, klasyka klasyki, czyli letnia baza :)

Zresztą, o ile na pierwszy rzut oka wiele ubrań z letnich kolekcji wydaje mi się całkiem interesujących, to po bliższych oględzinach (a zwłaszcza spojrzeniu na materiał, z którego są wykonane), zazwyczaj bardzo szybko się od nich oddalam - to praktycznie sam poliester, nic naturalnego! Nie potrafię się w czymś takim męczyć podczas upałów, dlatego w większości moje ostatnie zakupy ubraniowe są mniejszą lub większą wariacją tej poniżej:




 Te kwiatki z H&M bardzo lubię - mam już taki różowy, teraz doszedł do niego kremowy do kompletu. 



Na ten zestaw "chorowałam" od jakiegoś czasu. Prawie się rozmyśliłam, kiedy usłyszałam o olejkach The Body Shop o różnych zapachach, ale potem wyczytałam, że ich skład jest znacznie gorszy niż tych od Nuxe'a. Teraz mam klasyczny olejek 100 ml, malutki (w sam raz na lato) ze złotymi drobinkami (10 ml), do tego balsam do ciała i świeczkę - moim zdaniem świetny deal! Przy okazji skusiłam się jeszcze na krem dla zmęczonej skóry na noc, a w prezencie dostałam małą kosmetyczkę i próbkę maseczki oczyszczającej na twarz. Lubię takie zakupy - swoją drogą po wypróbowaniu tego zwykłego olejku, nie mogę przestać się wąchać :)









niedziela, 20 maja 2012

Nowe nabytki vol.2

Zgodnie z obietnicą, dziś druga, zdecydowanie krótsza (i mniej kosmetyczna) część moich najnowszych "zdobyczy". N

Na początek mini grupka, o której jakoś zapomniałam w poprzednim poście, czyli:
krem do twarzy z filtrem, dezodorant oraz świetnie znany wszystkim płyn micelarny do demakijażu Biodermy. Płynu używam od nie pamiętam już kiedy, moim zdaniem jest bardzo wydajny i skuteczny i nie zamierzam denerwować mojej twarzy i zmieniać go na nic innego; dezodorant - z tego co zaobserwowałam przez ostatnie trzy czy cztery dni - sprawdza się bardzo dobrze - nie podrażnia, ma delikatny, nieinwazyjny zapach i, co najważniejsze, działa :) Krem dziś będzie miał swoją premierę. 



To tyle z kosmetyków. 

Teraz coś dla ducha i węchu :) 



 Świeczki i woski Yankee Candle zna pewnie każdy - oczywiście, można narzekać na ich ceny etc., ale uważam, że te malutkie tarty, które są dostępne chyba we wszystkich możliwych kompozycjach zapachowych i które kosztują parę zł., do drogich nie należą, a w ten sposób możemy sprawdzić na własnym nosie, który zapach odpowiada nam na tyle, żeby ewentualnie zainwestować w droższą świecę. 

Najbardziej lubię zapachy świeże, zwłaszcza w okresie wiosenno-letnim (zimą wybieram raczej te ciepłe i otulające, z dodatkiem cynamonu, zapachu grzanego wina etc.) - tym razem wybrałam Coastal Waters (zaintrygowało mnie jak pachną wody przybrzeżne :)), wakacyjny Beach Walk, Garden Hideaway (mogę powiedzieć, że ten zapach już bardzo przypadł mi do gustu - jest naprawdę fajny i pozwala w wyobraźni przenieść się do pachnącego, ale nie duszącego ogrodu). 
Dodatkowo wybrałam Fluffy Towers, czyli zapach świeżo wypranego i wysuszonego na słońcu prania (sic!) oraz sampler Country Linen  - mam wrażenie, że jeśli tylko zapachy te nie okażą się słodko-duszące, to powinny przypaść mi do gustu. 




Skoro zapewniłam sobie ładny zapach w pomieszczeniu, postanowiłam zadbać również o odpowiednio relaksującą, ale przy tym niegłupią lekturę :) 

KMag kupiłam pierwszy raz i jeszcze nie bardzo wyrobiłam sobie o nim zdanie - na razie mogę powiedzieć, że w oczy rzuciły mi się dość interesujące sesje zdjęciowe i karta na 20% zniżki do H&M :) 

"Papermint" kupuję jakoś z rozpędu i sentymentu od kiedy zaczął się ukazywać, ale przyznam się, że z numeru na numer tracę do niego serce - ten konkretny numer jest dla mnie osobiście kompletnie nieinteresujący, w całym wydaniu znalazłabym może jeden ciekawy artykuł - szkoda pieniędzy. Z podobnej kategorii zdecydowanie wolę "Książki".

Natomiast chyba powoli staję się fanką "Coachingu' i zaczynam dojrzewać do prenumeraty tego naprawdę interesującego magazynu - to mój drugi kupiony numer i na razie jest bardzo ok! Oby tak dalej! 



 No dobrze, rzekłam, a teraz uciekam nacieszyć się piękną pogodą (najpierw szybka kawa) :)

Miłej niedzieli!




sobota, 19 maja 2012

Nowe nabytki vol. 1 (kosmetycznie)

Nie tylko kosmetyczne, choć w większości owszem. Ogólnie jestem osobą, która często praktykuje poprawianie sobie nastroju zakupami, nawet jakichś totalnych pierdółek. Wprawdzie, ze względu na swoją skłonną do alergii cerę w większości zwykłych drogerii jestem po tzw. "bezpiecznej stronie", czyli mijam półki z wszelkiego rodzaju kremami i specyfikami do twarzy i ciała z idealną (przez lata wyuczoną) obojętnością, za to odbijam to sobie w sklepach internetowych :) 
Oto, co zagościło u mnie w ciągu kilku ostatnich dni. 

Na pierwszy ogień lecą nowe produkty do paznokci - mam problem ze zrobieniem ładnych zdjęć moim paznokciom po pomalowaniu, więc na razie tylko suchy opis. 

Lakiery - od lewej - słynny już, niemal "kultowy" Essie Mademoiselle, czyli najbardziej klasyczny z klasycznych - typowy delikatny kolor na dzień do pracy. Bardzo ładny i elegancki - uwielbiam! Potem jest OPI Miami Beet, czyli przepiękna głęboka malina i faktycznie coś z buraczka - na razie robiłam malutki test na jednym paznokciu i wydaje mi się, że ten kolor będzie cudownie wyglądał na stopach (na dłoniach oczywiście też - jest diabelnie seksowny, tzn dla mnie); obok China glaze Sweet Cream - odcień bardzo "nieoczywisty", jak to oceniły moje koleżanki z pracy, taki trochę koral, ale zwraca uwagę - mnie totalnie zauroczył; i ostatni to zakup spontaniczny, bo raczej rzadko noszę takie barwy - Miss Sporty (nie widzę na nim nazwy, a pierwszy raz kupiłam tę firmę, więc nie wiem, czy to znaczy, że mają tylko numerki? W każdym razie to pastelowy nr 14, taka lekka miętka. 



Do tego doszły dwa produkty, bez których nie wyobrażam sobie ładnego ani udanego manikiuru, czyli baza - w tym wypadku gumowaty Bonder firmy Orly - sprawia on ponoć, że lakiery lepiej się trzymają płytki i przez to nie mają tendencji do odpryskiwania - pożyjemy, zobaczymy - na razie mam go na sobie jeden dzień. Do samodzielnego noszenia się nie nadaje, bo sprawia, że paznokcie się lekko kleją i są takie właśnie chropowato - gumowe, nie gładkie. Obok niego znany już pewnie wszystkim top coat  Seche Vite - bardzo skuteczny, ale niemiłosiernie śmierdzący.


Ok, następne w kolejce są nowe produkty do włosów. Przez większość czasu mam włosy kręcone (no, chyba, że postanowią się zbuntować i wtedy mam na głowie bliżej nieokreślone "COŚ", lub też kiedy raz na przysłowiowy "ruski rok" wyprostuję je na szczotce) i dlatego zawsze i uparcie poszukuję nowych skutecznych produktów do loków, które oczywiście ich NIE WYSUSZAJĄ (większość kosmetyków drogeryjnych, nie łudźmy się, po dłuższym używaniu, robi z włosów kręconych totalne i mało estetyczne sianko). 

Na zdjęciu poniżej przedstawiam produkty, które są aktualnie w fazie testów, ale już mogę powiedzieć, że kremem do stylizacji Macadamia jestem zachwycona - poza tym, że obłędnie pachnie, to jeszcze nie skleja loków, tylko podkreśla ich naturalny skręt - szkoda tylko, że nie jest tani, a używam go co drugi dzień, więc pewnie nie będzie specjalnie wydajny. Z kolei olejek w sprayu - też z orzechów macadamia ma jak dla mnie trochę zbyt intensywny zapach - po pierwszym użyciu obudziłam się w nocy, przy przekręcaniu z boku na bok - pierwszy raz w życiu obudził mnie mój ZAPACH! Teraz głównie psikam nim na końcówki, przed wysuszeniem włosów. 

Toni&Guy to firma, której w ogóle nie znałam, kupiłam trochę w ciemno i jeszcze nie za dużo mogę powiedzieć o tym sprayu do loków, poza tym, że na pewno trochę włosy dyscyplinuje - trzeba uważać, żeby nie przesadzić z nim, bo wtedy je sklei, ale używany rozsądnie, utrzyma ich kształt. 


Tu do zdjęcia doszedł szampon przeciwłupieżowy Lavera z bławatkiem - na mnie działa średnio, tzn zdecydowanie zbyt słabo - nie mam jakichś ogromnych problemów z łupieżem, ale coś mi się zaczęło pojawiać jakiś czas temu, a Lavera nie za bardzo jest sobie z tym w stanie poradzić. Pewnie skończy się jakimś specyfikiem aptecznym. 



Żeby Was totalnie nie zanudzić, rozdzielę moje nabytki na dwa posty - jak się okazuje, chociaż wydawało mi się, że nie szalałam jakoś specjalnie, trochę się tego uzbierało. 

To, co widać poniżej, to moje debiutanckie zamówienie z Lawendowej Farmy - już mogę powiedzieć, że jestem zachwycona samym sklepikiem i przemiłą panią Ewą. Na razie wypróbowałam (raz) mydełko jogurtowe - jest bardzo delikatne i faktycznie działa łagodząco na skórę; oraz (z niemałym stresem) odważyłam się na umycie zębów (sic!) czarnym mydłem węglowym - moje odczucia są na razie pozytywne, no może poza lekkim posmakiem mydła (:)), które pojawia się chwilę po wypłukaniu ust. Podczas samego mycia nie odczułam żadnego dyskomfortu - czuć delikatną miętę, ładnie się pieni i nie ma się wrażenia, że najedliśmy się mydła właśnie :) Sama jestem ciekawa, czy dam radę przestawić się z pasty do zębów na mydło - w sumie chciałabym, bo do tej pory nie trafiłam na pastę naturalną (bez fluoru), której działanie by mnie satysfakcjonowało, więc może takie mydełko jest jakimś rozwiązaniem.

Masełko Shea jest delikatne (choć osobiście nie miałabym nic przeciwko, żeby trochę mocniej pachniało migdałami) i dobrze nawilża - to tak po pierwszym, szybkim teście. Natomiast Gorczycowych łaskotek, które wyglądają absolutnie obłędnie jeszcze nie sprawdzałam na sobie - podobno trochę rozgrzewają, więc myślę, że to dobre rozwiązanie na wieczór po jakimś szczególnie męczącym dniu. 
Pod zdjęciami pozwalam sobie wkleić opis produktów z Lawendowej Farmy - gdyby ktoś był zainteresowany szczegółami. 



Mydło Aktywny Węgiel Lux:

Mydło zawiera aktywny węgiel drzewny, który dzięki swej ogromnej powierzchni adsorpcyjnej pochłania bakterie, trucizny, przykre zapachy, a do tego  wybiela zęby,  skutecznie oczyszcza skórę trądzikową; tworzy obfitą, chociaż szarą pianę. Mydło węglowe w wersji "lux" dzięki zawartości oleju migdałowego i rycynowego skutecznie natłuszcza i nawilża skórę, bardzo dobrze zastępuje pastę do mycia zębów; pachnie miętowo-goździkowo
Skład:
 olej kokosowy, oliwa, olej ze słodkich migdałów, olej rycynowy,  wodorotlenek sodu, węgiel drzewny, woda destylowana, olejki eteryczne: miętowy i goździkowy

Mydło jogurtowe:
 Skład:
oliwa (70%), olej kokosowy, pełnotłusty naturalny jogurt, wodorotlenek sodu
Masełko Shea:
Mix masełko shea to rafinowane masło shea zmiksowane na krem z olejem ze słodkich migdałów, z dodatkiem witaminy E (zapobiega jełczeniu)  i wosku pszczelego (stabilizacja w trakcie wysyłki).  Nie zawiera wody, a więc nie potrzebuje dodatku żadnych konserwantów. Nie zawiera olejków eterycznych, a więc mogą je stosować osoby o bardzo wrażliwej skórze, sprawdza się jako krem do twarzy (całodobowy), tylko w mniejszych ilościach niż do ciała  (smaruj cienką warstwą); wygładza skórę, likwiduje zmarszczki, szybko się wchłania.
Skład:
rafinowane masło shea, olej ze słodkich migdałów, wosk pszczeli (1%),  wit. E
Gorczycowe Łaskotki z cynamonem:
Małe ziarenka gorczycy bardzo dobrze rozgrzewają nasze mięśnie, przez to, że są drobne i kuliste, sprawiają wrażenie "łaskotek". Olejek cynamonowy, oprócz przyjemnego zapachu, wzmacnia  rozgrzewające działanie balsamu. Masło shea, wosk pszczeli i tłuszcz kokosowy skutecznie natłuszczają i zmiękczają skórę.
Skład:
masło shea, wosk pszczeli. tłuszcz kokosowy, olejek eteryczny cynamonowy, ziarenka gorczycy

Na koniec pierwszej, kosmetycznej części, jeszcze dwa produkty, które przyznaję, są w mojej łazience totalną nowością - plastry do depilacji Joanna (nie dlatego, że lubię to imię, tylko naczytałam się tyle pozytywnych opinii na ich temat, że postanowiłam sprawdzić na sobie w czym rzecz) oraz bibułki matujące Wibo - kosztują parę złotych, więc nawet jeśli okażą się totalnym bublem, to nie będę żałować. 


dla wytrwałych c.d.n. :)

środa, 16 maja 2012

Kremy BB - Missha i Skin 79, mini recenzja po mini testach

Czytając na wielu blogach peany nt kremów BB, a potem robiąc własne, nieśmiałe podejście do nich byłam przekonana, że oto znalazłam mojego osobistego świętego Graala! Naprawdę miałam nadzieję, że dzięki tym kosmetykom moja skóra będzie wyglądała wiecznie świeżo i naturalnie, a jednocześnie perfekcyjnie - coś w stylu muśniętej słońcem porcelany :) 
I tak właśnie było. 

Przez chwilę...

Bardzo krótką chwilę...

Dopóki moja twarz się nie zbuntowała i nie stwierdziła, że ona jednak nie za bardzo lubi dokonywane ostatnio na niej eksperymenty i jeśli tak, to ona mi pokaże. I pokazała.

Tak więc po jakichś dwóch tygodniach nieregularnych testów chyba muszę pogodzić się z faktem, że ciężko mi będzie się kiedykolwiek uwolnić od nieinwazyjnych podkładów Clinique'a, zdradzanego przeze mnie sporadycznie z Chanel Mat Lumiere. 

Ponieważ jednak jestem dosyć uparta, druga opcja jest taka, że jak tylko uda mi się pozbyć uczulenia, zrobię kolejne podejście do BB po to, żeby raz na zawsze się upewnić, że to jednak nie są kosmetyki dla mnie. 

A tymczasem osobom z trochę mniej wrażliwą cerą niż moja i ciekawym działania tych słynnych azjatyckich specyfików mogę powiedzieć, że udało mi się przetestować widoczną na zdjęciach próbkę Misshy Perfect Cover w najciemniejszym odcieniu nr 23 (dla mnie idealny w okresie wiosennym, a nie należę do ciemnoskórych), Misshy Signature Real Complete (też odcień 23) oraz Skin 79, Triple Functions (to ta mała tubka w kolorze fuksji) z kolekcji miniaturek, które kupiłam żeby zdecydować, która formuła najbardziej mi odpowiada. 



Jak można wywnioskować ze zdjęcia powyżej, nadal do wypróbowania zostały mi trzy kremy Skin 79 - Diamond The Prestige, VIP Gold Super Plus i Diamond Luminous Pearl, chociaż chwilowo na pewno dam mojej twarzy odpocząć pod cienką warstwą tego, co zna i lubi :)

Jeśli zaś chodzi o wynik moich mini testów, to powiem tak - jeśli chodzi o konsystencję, trwałość, zapach, krycie i wygląd cery po zastosowaniu, zdecydowanie najbardziej odpowiadała mi Missha Perfect Cover (to to największe opakowanie - ma ono 20 ml). Moja buzia (dopóki się nie zbuntowała) wyglądała naprawdę fajnie i naturalnie, zwłaszcza w duecie z cienką warstwą bronzera. 


Skin 79 jest dla mnie za jasny, niby powinien stapiać się z kolorem skóry, ale u mnie było widać efekt wybielania, krycie też miał zdecydowanie gorsze (nie, żebym potrzebowała robić sobie na twarzy maskę, ale Missha jakoś potrafiła sprawić, że twarz była po prostu gładsza, nawet przy niewielkiej ilości). Nie przepadam też za "kolorami uniwersalnymi" (tak jak nie znoszę rozmiarów uniwersalnych w ubraniach - jak coś jest dla każdego, to wiadomo, że tak naprawdę jest dla nikogo), więc moim zdaniem ten krem lepiej sprawdziłby się u kogoś z naprawdę jasną karnacją. 

I tyle. Chwilowo więc moja przygoda z kremami bb zostaje zawieszona na czas bliżej nieokreślony. Ale nie powiedziałam w tej kwestii jeszcze ostatniego słowa :)

 





niedziela, 13 maja 2012

Niespodziewany zakup

Miało być wprawdzie o kremach BB, ale ponieważ w najbliższym czasie one się raczej nigdzie nie wybierają, mogą jeszcze chwilę zaczekać. 

A w międzyczasie pochwalę się całkiem niespodziewanym zakupem, bo jestem z niego bardzo zadowolona! Właściwie to zakup sam w sobie był dosyć spodziewany, ale jego miejsce już nie. Moje ostatnie  niefortunne przygody z cielistymi balerinami trochę mi popsuły humor - naprawdę nie sądziłam, że tak ciężko będzie znaleźć buty, które wydają się najbardziej podstawowymi z podstawowych - warunek był właściwie jeden - miały być skórzane, bo przyznam się, że butów z różnych innych materiałów mam już wystarczająco dużo, a nie chcę męczyć stóp w ciepłe dni czymś sztucznym.

No i cóż - obleciałam chyba wszystkie możliwe sklepy w Warszawie ze skutkiem takim, że uwierające mnie uparcie baleriny kupione w Aldo wymieniłam na mokasyny (bardzo wygodne notabene), a z tymi wypatrzonymi w Mango, pożegnałam się jeszcze przed dojściem do kasy (nie trzymają rozmiaru).

Zaczęłam się więc już powoli godzić z myślą, że tej wiosny nie będzie mi pisane śmigać po ulicach w wygodnych "nudziakach" i będę musiała przeprosić się z tymi, które już mieszkają w mojej szafie, ale oto niespodzianka...Otóż dzisiaj w drodze do domu zawitałam na szybko do Tesco, po żwirek dla Koki. I co się okazało? Że na wieszaku F&F wiszą sobie radośnie cieliste, prawie identyczne jak te w Mango (albo nawet ładniejsze) balerinki z mięciutkiej skóry! Za 119 zł....Ha! 

Tak więc jeśli ktoś, tak jak ja, nadaremnie miota się po różnych firmowych sklepach w poszukiwaniu klasycznych balerin, zapraszam go do Tesco - z tego, co zauważyłam, są jeszcze czarne i jakieś kolorowe (chyba zielone i pomarańczowe). Oprócz tego, widziałam też trochę inny model za 49 zł, ale już z materiału skóropodobnego. 
Jak to nigdy nie wiadomo, gdzie człowieka poniesie i jak się zakończy taka nieplanowana wyprawa :) 

Oczywiście zdjęcia, jak to zdjęcia, przekłamują trochę kolor - najbliższy prawdy jest chyba ten ostatni - buty wpadają raczej w odcień lekkiego beżu niż różu. 


tu zdjęcie z lampą - wyszły bardziej różowe niż w rzeczywistości. 




 
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...