środa, 31 października 2012

Przedweekendowe chomikowanie :)

Oficjalnie możecie mówić do mnie "Chomik".

Ja w ogóle nie wiem, jak to się dzieje, że niczego nie potrzebuję, nie mam w planach żadnych zakupów, nic mi się nie kończy, grzecznie sobie zużywam to, co już jest na stanie, po czym nagle w różnych miejscach w mieszkaniu nagle ni stąd ni zowąd zaczynają wyrastać jakieś wielce tajemnicze stertki (żeby nie powiedzieć "kupki") o różnorodnym zastosowaniu :) Czary jakieś czy co? :PP

I tak oto w dniu wczorajszym i dzisiejszym zlokalizowałam następujące atrybuty, które są dość mocno powiązane ze zbliżającym się przedłużonym (dla szczęśliwców) weekendem: 

Dwie książki, które oczywiście wołają już do mnie "przeczytaj nas natychmiast!", ale które będą musiały zaczekać, aż skończę Trumana Capote (który z kolei jest straszliwą - w sensie objętości - cegłą, choć naprawdę fantastycznie napisaną) - ale słowo honoru, mimo mojego uwielbienia dla Trumana, nie mogę się już doczekać tych dwóch tytułów i już wiem, że będę miała problem od którego mam zacząć...


Jako wielbicielka długaśnych i aromatycznych kąpieli, nie mogłam sobie odmówić tych oto dwóch olejków - jeden jest relaksujący, z lawendą, a drugi energetyzujący - pomarańczowo-cynamonowy. Jako, że są to totalne świeżaki w mojej łazience, póki co mogę jedynie powiedzieć, że pachną obłędnie,  a czy i co robią w kąpieli, to się okaże po pierwszych testach :)

Oprócz tego do szafki z zapasami (w której niedługo urwie się dno) trafił również krem do cery wrażliwej naturalnej firmy AnneMarie Börlind (ze sklepu Matique) - muszę chwilę zaczekać, dopóki nie wykończę tego, czego aktualnie używam i ten pan jest następny w kolejce :) 


No i ostatecznie coś dla nosa :))

Skusiłam się w końcu na świeczkę z Pat & Rub, która "chodziła" za mną już naprawdę długo...Ostatecznie złamałam się dlatego, że w Merlinie jest na nią promocja (i zamiast 60 zł, zapłaciłam 48), dorzucając do zamówienia również balsam do rąk z serii rozgrzewającej.

Świeczka przyszła przepięknie zapakowana w filcowy woreczek ze wstążką.


Po rozwiązaniu tasiemki, od razu można było poczuć bardzo intensywny zapach.  


Dziś odbyło się pierwsze palenie i muszę powiedzieć, że póki co - nie żałuję ani jednej wydanej złotówki i jak tak dalej pójdzie, to świeczka z melisą także będzie moja, bo zapach jest przepiękny - naturalny, intensywny (czuć głównie cynamon), ale nie duszący - idealny na zimę! 



A krem jest po prostu rewelacyjny - po pierwsze pachnie jak herbata imbirowa (a ja razem z nim) - zapach jest tak intensywny, że przebija wszelkie perfumy, które mam na sobie - naprawdę czułam się dzisiaj jakbym się przez całą noc kąpała w herbacie imbirowej, albo nacierała świeżym imbirem :D


Do tego rozgrzewa i pielęgnuje dłonie, co jest naprawdę odczuwalne już po pierwszym użyciu. 

Przyznam się, że do tej pory podchodziłam do kosmetyków z firmy Pat & Rub jak pies do jeża - oczywiście podejrzewałam, że są fajne i wiedziałam, że mają dobre składy, ale jednocześnie byłam przekonana, że są przereklamowane i niewarte swojej wysokiej ceny. A tymczasem mały zonk - powiem tak - jeśli dalej będzie równie cudownie, jak do tej pory, to mnie kupili i na pewno skuszę się jeszcze na inne produkty (już mam na oku kolejny krem do rąk, tym razem z serii relaksującej oraz masło do ciała). 

Znacie któryś z moich nabytków? Lubicie?

Wesołego Halloween, btw :))

sobota, 27 października 2012

TAG: Osłoda dnia jesiennego

Pewnie wszyscy już robili ten TAG i być może mają go już po tzw. kokardę, ale ponieważ widzimy dobrze, co się dzieje za oknem, mnie spod koca wystaje tylko nos i może z jeden palec (czymś muszę pisać na klawiaturze), piję właśnie jakiś 15 litr herbaty z miodem i cytryną, to i tak nie mam za bardzo chęci ani nastroju na nic bardziej ambitnego, a ten konkretny TAG akurat wyjątkowo przypadł mi do gustu :)

Tak więc dziękuję za otagowanie kosmetycznemu przekładańcowi :)

Sama również bardzo lubię oglądać czyjeś sposoby na radzenie sobie z jesienią (dzisiaj to właściwie nawet zimą). 

No, ale do rzeczy, Joanno :) (i nie, mówienie do siebie w 3 os.lp. nie zalicza się do punktów tagu :)) 



A zabawa jest następująca:

 Zasady:
1. Umieść na blogu wpis, a w nim banner tagu oraz link do inicjatora zabawy - Sonji.
2. Napisz, kto Cię otagował.
3.  Opisz i/lub pokaż za pomocą zdjęć, w jaki sposób radzisz sobie z jesienną chandrą, co poprawia Ci nastrój jesienią. 
4. Otaguj minimum 5 osób.

Znając mój wrodzony słowotok, może mi to trochę zająć, więc w razie czego proszę nie marudzić, tylko się zaopatrzyć w coś do picia i być może ciepły kocyk :)

I od razu uprzedzam - moje sposoby na jesienną chandrę są mniej więcej tak oryginalne i wymyślne jak scenariusz "Klanu", poza tym osobiście uwielbiam jesień, a chandra dopada mnie cyklicznie przez cały rok, więc siłą rzeczy sposoby na jej okiełznanie również mam takie bardziej całoroczne :)

1. Dobre jedzenie. Z reguły to właśnie jesienią i zimą włącza mi się "syndrom małej kucharki" i wówczas zdecydowanie więcej czasu spędzam w okolicach piekarnika, wypróbowując nowe przepisy, lub przypominając sobie te starsze :)

Poniżej muffiny czekoladowo-piernikowe z jabłkami - być może (zwłaszcza te na górze) nie wyglądały najpiękniej na świecie, ale możecie mi wierzyć na słowo, że były pyszne :) 


Tu mamy zapiekankę z brokułami i burakami pod pierzynką serową.


A tu tzw. mood food (przy okazji bardzo polecam ten wpis KLIK  na blogu Little Town Shoes), czyli zamiast słodyczy orzechy: brazylijskie (uspokajają) i nerkowce (działają antystresowo).



Zawsze działa też coś dobrego do picia (np. kawa z małymi piankami marshmellows albo herbata, od której jestem uzależniona). A jeśli coś słodkiego, to najlepiej gorzka czekolada :) 

Przy okazji chwalę się moimi zakupami z elementami świątecznymi - poniżej nowy kubek z reniferem (do kompletu kupiłam jeszcze talerzyk śniadaniowy) i taca - wszystko z TkMaxx :))



2. Zawsze działa też ciepła kąpiel przy świeczkach, z dodatkiem aromatycznych olejków (mój ulubiony to lawendowy, czasem mieszam go też z olejkiem migdałowym z Rossmana) - nic nie rozgrzewa i nie relaksuje mnie lepiej po całym dniu niż 20 minut spędzonych w tym miejscu: 


3. A skoro jesteśmy już przy świeczkach, to nie raz już pisałam, że mam na tym punkcie niemałego fioła...
Najbardziej lubię oczywiście woski i świeczki YC, ale zawsze szukam też nowych zapachów, najlepiej również jeśli są wykonane z naturalnych składników. Ta poniżej z Mydlarni u Franciszka.


A tu mój mini kącik zapachowy w sypialni. To tylko niewielka część mojej "kolekcji" - całość jest porozrzucana po całym mieszkaniu, sporo świec mam w łazience, dużo też w salonie, a napoczęte woski mają własny "domek" :) 


Ale na mój nastrój działają nie tylko świece. W moim mieszkaniu jest sporo małych lampek, bo przyznam się, że nie za bardzo lubię mocne, ostre "górne" światło i kiedy tylko mogę, staram się je zastępować delikatniejszym oświetleniem punktowym. Te świąteczne gwiazdki są oplątane na ramie łóżka przez cały rok i dzięki nim stwarzam świąteczny, trochę magiczny nastrój kiedy tylko mam na niego ochotę :)


4.  Książki. Zawsze i wszędzie. Miałam poczekać z tym tagiem dopóki nie odbiorę mojego najnowszego zamówienia z merlina, ale zaraz potem stwierdziłam, że w sumie i tak niewiele to zmieni - mam zapas do czytania spokojnie do emerytury - gdyby w najbliższych dniach śnieg zasypał mój dom, to wcześniej umarłabym z głodu, niż skończyłyby mi się lektury :)



5.  Filmy.  Oprócz nowości i seriali (tak, jestem nieuleczalną serialomaniaczką), są takie tytuły, do których wracam dość regularnie - "Kiedy Harry poznał Sally" to jeden z nich - uwielbiam go! Podobnie mam z "Masz wiadomość" oraz starszymi filmami Woody'ego Allena (z których sporą część widać na zdjęciu wyżej, tym z lampkami na ramie łóżka - to ta sterta pod białą lampką :))).


6. Ciepłe skarpetki, wełniane szaliki, duże swetry, mój ukochany kocyk i termofor, czyli po prostu najprzytulniejsze ogrzewacze :)

 

Nie wykluczam, że to dlatego lubię jesień, bo przyznam się, że miękkie, wełniane, milutkie tkaniny, którymi można się owinąć, to kwintesencja mojego stylu - uwielbiam luźne swetry, szale, rękawiczki i wszystko to, co sprawia, że czujemy się dopieszczeni i opatuleni :)




A poniżej najukochańszy "ogrzewacz", czyli Koka, bez której nie byłoby tego tagu :) To ona bowiem jest najskuteczniejszym poprawiaczem humoru i lekiem na chandrę - czasem oczywiście potrafi mi podnieść ciśnienie jak mało kto, ale wystarczy, że przyłożę głowę do tego mruczącego kłębka i zły humor mija jak ręką odjął :)


7. I wreszcie "last but not least", czyli jesienne spacery :) Nie jestem typem sportowca i generalnie straszny ze mnie leniuch, ale lubię powłóczyć się po moim mieście, choćby tylko po to, żeby potem wrócić do ciepłego mieszkanka i móc się rozgrzać za pomocą ww punktów. 

Zdjęcie poniżej jest trochę przekłamane, bo robione było nie dziś, tylko zimą przy dużo większych mrozach, ale uważam, że jest bardzo adekwatne do tego, co dzieje się aktualnie za oknem :)


Nie mam pojęcia, kto był już tagowany, więc nie będę wymieniała konkretnych osób, ale gorąco zachęcam KAŻDEGO, kto ma ochotę podzielić się z innymi swoimi sposobami na jesienne smuteczki - ja bardzo chętnie poczytam / pooglądam Wasze pomysły! 

A jako mały bonus coś, co mi prawie umknęło, a bez czego też nie wyobrażam sobie poprawiania humoru - MUZYKA!!!

To jest kawałek, który ostatnio leci u mnie prawie bez przerwy (a cała płyta już w drodze - nie mogę się doczekać!)

Bat For Lashes - Laura. 


Ufff, pewnie i tak zapomniałam o czymś superważnym :)

wtorek, 23 października 2012

Dwie maseczki później...

O nowych nabytkach maseczkowych pisałam tutaj KLIK

Od razu muszę się przyznać, że nie jestem osobą zbyt sumienną (chociaż czasem mam zrywy, kiedy naprawdę się staram), dlatego z maseczkami z reguły mam pewien problem. A konkretnie taki, że rzadko ich używam. Jeśli w ogóle. 

No, ale skoro już zrobiłam taki mały zapasik i jeszcze się nim publicznie pochwaliłam, to trochę głupio byłoby odkryć te saszetki za jakieś pół roku, zakitrane smętnie w kącie...

Dlatego też postanowiłam podjąć śmiałe kroki i ... ZUŻYĆ je - ha! 

Potem poszło z górki :) 

Kiedy już wiedziałam, CO chcę zrobić, pozostało tylko pytanie - KTÓRĄ najpierw? 

I tu właśnie zaczęły się schody. 

Bo tak naprawdę skąd mam wiedzieć, czy moja skóra w danym momencie bardziej spragniona jest relaksu, nawilżenia, czy też może dodatkowego wygładzenia?? Gapiąc się dzień w dzień w swoją twarz w lustrze, nie mam zielonego pojęcia, co by jej się przydało w pierwszej kolejności (mam wrażenie, że wszystko oczywiście, ale nie jestem pewna, czy byłaby mi wdzięczna za taką mega dawkę wszelakich dóbr). 

Tak więc strzeliłam trochę w ciemno, biorąc głównie pod uwagę moje ostatnie przejścia nerwowo-nie-wiadomo-jakie i fakt, iż przez jakiś czas miałam wrażenie, że prowadzę z moją twarzą wojnę podjazdową, a właściwie to nawet taką bardziej psychologiczną na przetrzymanie (ja póki co przegrywam, żeby była jasność). 

Dlatego na pierwszy ogień poszła zielona kojąca maseczka firmy Eveline, która ma działać jak coś w rodzaju kompresu (maseczka, nie firma oczywiście). 


Taka saszetka starcza spokojnie na dwa razy, przy bardzo hojnym nakładaniu jej na całą twarz, szyję i dekolt, a w opakowaniu zostaje jeszcze odrobina na jakiś mały dodatkowy relaksik :)


Jak wspominałam w poście zakupowym, maseczka należy do grupy samowchłaniających się, co dla mnie osobiście jest sporą wygodą - w ten sposób nie muszę pilnować czasu i bawić się w zmywanie - po prostu nakładam ją na twarz i zapominam o niej, pozwalając, żeby sobie działała :)

Ma ona formę białego kremu i lojalnie uprzedzam co wrażliwsze nosy, że charakteryzuje się również naprawdę intensywnym zapachem, którego nie mogę zidentyfikować od kilku dni. Jest on całkiem przyjemny, trochę kojarzy mi się z dzieciństwa z jakimś odrobinę bardziej ekskluzywnym kremem mojej mamy.  Mnie osobiście nie przeszkadza, chociaż nie wykluczam, że gdybym miała używać tego produktu naprawdę regularnie, to ten zapach mógłby mnie po jakimś czasie zacząć denerwować.

Sama maseczka wchłania się całkiem dobrze, ale nie do końca (z tym, że jak napisałam na początku, ja sobie jej nie żałuję), więc nawet po kilkunastu minutach zostawia leciutko lepiącą się warstwę - dlatego fajnie jest nałożyć ją sobie nie przed samym snem (bo wówczas jej kojące właściwości będzie mogła docenić głównie nasza poduszka), tylko trochę wcześniej, żeby mieć czas spokojnie sobie z nią pochodzić. 

Muszę także wspomnieć o czymś, co dla mnie osobiście jest bardzo istotne - mam bardzo wrażliwą skórę i przyznam się, że zazwyczaj ze sporymi obawami i dystansem podchodzę do kosmetyków drogeryjnych (nie raz udało mi się już naprawdę zrobić sobie nimi spore kuku), dlatego nawet maseczka, która ma w nazwie "kojąca" oraz "SOS" nie do końca wzbudza moje zaufanie. Zawsze jest bowiem ryzyko, że to, co miało koić, uczuli i podrażni i zamiast gładkiej, wypoczętej i zrelaksowanej skóry przywitam się z purpurowym pieczeniem. 

I tu duży plus - po dwóch razach moja twarz najwyraźniej nie ma nic przeciwko niej, wręcz przeciwnie :) Wygląda faktycznie na jakąś taką świeższą (nie wiem, czy jest zrelaksowana, bo boję się zadawać takie intymne pytania, ale zaryzykowałabym stwierdzenie, że jest bardziej rozluźniona :)) 

Tak więc ja jestem na tak i bardzo się cieszę, że odkryłam nową (dla mnie) formułę maseczek samoabsorbujących, ponieważ dla takiego leniwca jak ja, jest to rozwiązanie idealne :)

Znacie te maseczki? Jeśli należycie do tych świetnie zorganizowanych kobiet, które mają rozplanowane wszystkie zabiegi kosmetyczne i robią je regularnie co do dnia, to poza tym, że "I hate you so much right now, but in a good way" :)), to właśnie zzieleniałam z zazdrości. 

Ale jak dorosnę to tez taka będę :P

sobota, 20 października 2012

Mały hurt cz. 2 zapachowa + wyróżnienie :)

Tak, jak obiecałam wczoraj, dziś drugi odcinek małego zakupowego szaleństwa, którym staram się sobie zrekompensować inne mniej sympatyczne momenty. 

Wiem, że wiele z Was lubi świeczki, a także woski z Yankee Candle, dlatego z przyjemnością pokazuję, o co powiększyła się ostatnio moja kolekcja. 
Większość widocznych niżej wosków to zapachy jesienno-zimowe, kilka z nich już miałam i kupiłam ponownie te, które przypadły mi do gustu, inne dopiero czekają na sprawdzenie :)



Dla wnikliwych - spod wosków bacznie obserwuje nas Krystyna Janda, z okładki nowego "Zwierciadła" :)

A teraz w zbliżeniach: od góry od lewej:
- Cranberry Ice
- Sugared Apple
- Snow in Love
-Cherries on Snow

Trzy pierwsze są z zimowej kolekcji, ostatni jakoś pasował mi kolorystycznie i nastrojowo do tej grupki :)
Żadnego z nich jeszcze nie paliłam, ale muszę przyznać, że ich nazwy i zapach przez opakowanie z miejsca pozytywnie mnie nastraja do zbliżających się nieubłaganie chłodów :)


 Poniżej mamy z kolei trzy woski z kolekcji jesiennej, z których dwa już wykończyłam i to, co widzicie, to powtórka:
- Red Velvet (pierwszy raz, wydaje mi się baaardzo słodki, ale stwierdziłam, że w sumie może kiedyś będę miała ochotę właśnie na coś takiego),
- Warm Spice - nie miałam jeszcze, też słodki, ale chyba bardziej korzenny niż Honey&Spice,
- Camomille Tea - drugi raz u mnie, bardzo polubiłam ten zapach, naprawdę czuć w nim słodką rumiankową herbatę :)
- Blissfull Autumn - też drugi raz, na dłuższą metę jest trochę męczący, ale jednak ma coś w sobie :)


 Tu mamy z kolei
- Spiced Orange - pierwsze spotkanie i muszę powiedzieć, że dość udane, dzisiaj była premiera :) Mogę się przyczepić jedynie do tego, że czuję tam głównie (jeśli nie wyłącznie) pomarańczę, bez przypraw. Wolałabym opcję bardziej wyrównaną. Zapach jest bardzo intensywny, po jakichś 2 godzinach musiałam zgasić podgrzewacz, bo zaczęłam odczuwać lekkie zmęczenie. Ale ogólnie podoba mi się, myślę o ewentualnym połączeniu go z czymś delikatniejszym, tylko chwilowo nie mam pomysłu z czym.
- Christmas Cupcake - w sumie chyba wiadomo, czego się można spodziewać :) Na pewno będzie słodko.



Do reszty przyplątał się jeszcze Sparkling Lemon, czyli zapach raczej letni, ale na który nigdy nie mogłam trafić, więc postanowiłam wykorzystać nadarzającą się okazję - najwyżej przeczeka do kolejnego lata w moim magicznym pudełeczku (które już niestety jest za ciasne na całą rodzinę Yankee).


A dla tych, którzy wolą jednak coś z knotem, mam dwie świeczki z Mydlarni u Franciszka, które kupiłam w promocji - oryginalnie ta najmniejsza kosztuje 19 zł, teraz jest 12% taniej.


Jako pierwszą wybrałam Epice, czyli świecę z naturalnymi ekstraktami o zapachu przypraw korzennych. Trochę się bałam, że zapach będzie bardzo intensywny i męczący, ale okazało się, że jest wręcz przeciwnie - po mocno pachnących woskach, ta świeczka wydaje mi się bardzo delikatna, momentami aż za bardzo - muszę ją palić dość długo, wyjść z pokoju i właściwie dopiero po powrocie wyczuwam (i doceniam) piękny zapach. Bo pachnie naprawdę ładnie...


Na miejscu, w sklepie zaintrygował mnie natomiast zapach Ambry z Grejpfrutem i oczywiście też mu się nie oparłam :) Na razie czeka na swój debiut, a ja razem z nim.


Przy okazji pochwalę się jeszcze, że otrzymałam od kirei z bloga simple pleasures przemiłe wyróżnienie

 Bardzo dziękuję i zgodnie z zasadami wyróżniam 7 innych blogerek (co nigdy nie jest łatwe!):

Są to (kolejność przypadkowa):
- Kama ze Stop wishing, start doing!
- Em z Lusterka Em
- m_and_zet z em_and_zet bloguje! 
- la6 z architecture of beauty
- kosmetyczny przekładaniec http://kosmetyczny-przekladaniec.blogspot.com/
- Iwetto z Black Beauty Bag
- Simply z This is Another Blog About Beauty Stuff     :))

Wszystkie dziewczyny szczerze lubię i polecam i regularnie do nich zaglądam, a z niektórymi pisuję sobie długie i namiętne komentarze :)

piątek, 19 października 2012

Mały hurt cz.1 kosmetyczna

O tym, co polecam będzie wkrótce, natomiast chwilowo wrzucam post nieco łatwiejszy w obróbce, a być może także całkiem przyjemny w oglądaniu, a mianowicie moje ostatnie nabytki (niepełne zresztą). 
Jako że trochę mi się tego zebrało, dziś będzie pierwsza część, kosmetyczna, natomiast reszta (nie ukrywam, że to głównie woski YC, dodatkowe świece oraz to, o czym zapomniałam dziś) pojawi się pewnie jutro. 

Tak więc to taka trochę opowieść w odcinkach :)  I lojalnie uprzedzam - będzie DUŻO zdjęć!

Większość nabytków pochodzi z Natury, przyplątało się coś z TKMaxxa i z Rossmana. 


1. Krem pod oczy Flos Lek. Do kompletu z trzema żelami pod oczy tej samej firmy (o których oczywiście zapomniałam na śmierć przy robieniu zdjęć, więc będą jutro). 

Borykam się ostatnio ze strasznymi problemami w tej strefie - trochę na tle nerwowym, trochę alergicznym, trochę nie wiadomo jakim i łapię się wszelkich sposobów, a ten krem jest bardzo delikatny (używam go od kilku dni, więc bardzo wstępnie i ostrożnie mogę się wypowiedzieć, choć oczywiście nie jest to w żadnym wypadku pełna recenzja). Chwilowo potrzebuję po prostu totalnego ukojenia w rejonach pod i nad oczami i mogę powiedzieć, że pod tym kątem produkt ten się sprawdza.



Tu skład dla zainteresowanych:



2.  Nie przystąpiłam wprawdzie do tagu pt. "Październik miesiącem maseczek", ale w sklepie zdecydowałam się na zakup kilku rodzajów maseczek samowchłaniających się, ponieważ jest to formuła wręcz stworzona dla takiego leniwca jak ja :) 

Kupiłam trzy podwójne z firmy dermo pharma:

- odmładzającą z błotem oceanicznym i algami (niestety jak właśnie odkryłam, ta nie jest samowchłaniająca się, tylko klasyczna)

- różaną Regeneracja i odbudowa,

- nawilżająco-wygładzającą z wiśnią z barbadosu,


Do kompletu dwie z firmy Eveline:

-  kojąco-uspokajającą

oraz

- liftingująco-ujędrniającą
 


A skoro już jesteśmy przy maskach, to przy okazji odwiedzin w TkMaxxie wpadła mi w oczy taka aromaterapeutyczna maseczka wypełniona ziołami (rumiankiem, miętą i eukaliptusem), którą można stosować zarówno jako ciepły, lub zimny okład - ma ukoić naszą skórę i oczy, a wydzielający aromat wpływa na nas relaksująco - podoba mi się idea aromaterapii, więc skusiłam się na zakup, zwłaszcza że nie była powalająco droga ( 24,99 zł).



3. Moja lakieromania ostatnio nieco zelżała, ale jak się okazało, to było tylko uśpienie mojej czujności, ponieważ zaledwie w ciągu ostatniego tygodnia wzbogaciłam moją kolekcję o cztery kolory :) 



 - miniaturka OPI You Don't Know Jacques (uwielbiam ich nazwy!), czyli dość ciemny taupe. Kupiłam malucha, ponieważ mam już parę ciemniejszych odcieni, a nie chcę żeby się zmarnował :) Jeśli uznam, że używam go często, na pewno skuszę się na dużą butelkę.



  

- Tego lakieru naszukałam się dość długo, ponieważ ni huhu nie mogłam zlokalizować nigdzie Gosha - wreszcie dziś odkryłam, że całe stoisko jest w Drogerii Natura w samiutkim centrum, tuż przy metrze, więc miałam go poniekąd pod nosem, wcale o tym nie wiedząc! 

Lambada to przepiękna klasyczna czerwień, dokładnie taka, jaką bardzo chciałam mieć w swoich zbiorach. 
Marzę jeszcze o Miss Mole, ale była tylko jedna sztuka, jakoś podejrzanie rozwarstwiona, więc nie chciałam ryzykować z 30 zł wyrzuconymi w błoto i zamiast niej chwilowo zadowoliłam się tym, co zobaczycie za chwilę poniżej :) 



- A mówię o lakierze Catrice pt. Grey's Kelly (też ładna nazwa, prawda?), który w buteleczce wygląda na niezidentyfikowanego buraska, czyli coś, co jesienią lubię najbardziej :) Na zdjęciach wyszedł jaśniej niż w rzeczywistości, jednak nie mam jeszcze pojęcia jak wygląda na paznokciach. 
Nigdy nie miałam lakierów tej firmy, więc ciekawa jestem ich trwałości. 



- I ostatni kolor do kolekcji, czyli przepiękny OPI Tickle My France-y - aktualnie mam go na paznokciach, co możecie zobaczyć poniżej (leciutko pościerały mi się jedynie końcówki), ale wybaczcie, że nie pokazuję więcej zdjęć - po prostu moja skóra przy paznokciach wygląda strasznie, niestety męczę się z nią od kilku dni i nie bardzo się to nadaje do publicznego pokazywania. Dlatego zdjęcie jedynie poglądowe. Ale lakier jest piękny - trochę brudny, delikatny róż, z domieszką fioletu i szarości - na razie mój jesienny faworyt! 
 
 


 4. I wreszcie "last, but not least", czyli mój pierwszy w życiu cień Catrice (dziś jak widać, miałam dzień "moich pierwszych razów z Catrice" :)), oczywiście na zdjęciu tego nie widać, ale kolor to taka przybrudzona śliwka z delikatnym połyskiem. Bardzo mi się podobał na testerze, to zdecydowanie mój odcień i stwierdziłam, że zaryzykuję, a co :) Jak widać na fotce poniżej, kolor to Plum Up The Jam nr 570.
 Nie mam pojęcia, jaka to kolekcja (na pewno nie ta nowa, bo ta akurat była totalnie przetrzebiona), bo w ogóle się na tym nie znam :)
 
 

I to już wszystko w piątkowym odcinku :)

Jutro pochwalę się uzupełnieniem zapasów świeczkowych - trochę mi się nazbierało, bo stwierdziłam, że skoro wybieram się do sklepu jak sójka za morze, to jak już udało mi się do niego wybrać, to przynajmniej porządnie uzupełnię zapasy i tak też uczyniłam :) Tak więc miłośnicy wosków YC oraz innych aromatycznych świec, bądźcie czujni, bo niebawem tu wrócę :)

A tymczasem życzę Wam miłego piątkowego wieczoru! Ja dogorywam pod nowym kocykiem, ponieważ niestety znowu dopadło mnie jakieś upierdliwe uczulenie, dzięki któremu przypomniałam sobie dziś jak niefajny jest zastrzyk domięśniowy w tyłek :( 
 
Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...