poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Moje lektury - Cody McFadyen

Żeby na blogu nie zrobiło się znowu monotematycznie-filmowo, dziś będzie książkowy przerywnik. 

Kryminalny, a jakże. Nie-kryminały też czytam i pewnie kiedyś się podzielę z Wami przemyśleniami na temat wybranych tytułów, ale to jeszcze nie ten dzień, moi drodzy. 

Najpierw krótki wstęp (coby tradycji stało się zadość). Otóż posiadam ci ja cholernie bujną wyobraźnię (o czym mogą świadczyć choćby moje sny, czasem rozrastające się do fabularnych superprodukcji) i właściwie niewiele mi trzeba, żeby zaczęła ona pracować na pełnych obrotach. Ponieważ jednak czytam naprawdę sporo, z upływem czasu (i kolejnymi pozycjami), moja wrażliwość na drastyczne opisy nieco się stępiła. Oczywiście nadal często w trakcie lektury boję się tak, że nie jestem w stanie niczego przełknąć, nadal sprawdzam po trzy razy, czy na pewno dokładnie zamknęłam mieszkanie, a także czy pod moją nieobecność nikt nie schował się w szafie lub pod łóżkiem (serio, serio!), ale faktem jest, że zdecydowanie łatwiej przyswajam wszelkie okropności opisywane przez kolejnych autorów. 

Jak każdy, mam jednak nadal takie tematy, które działają na mnie mocniej niż pozostałe. Dla mnie jest to m.in. wszelkiego rodzaju manipulacja psychologiczna, która prowadzi do krwawych dramatów. W ogóle temat wchodzenia w czyjąś głowę i ukierunkowywania go w jakikolwiek sposób dość mocno mnie fascynuje, dlatego jeśli książka choćby ogólnie krąży wokół takiej tematyki, to na starcie zyskuje u mnie spore szanse. 

Dziś chciałam polecić Wam dwa tytuły amerykańskiego autora Cody'ego McFadyena i z miejsca uprzedzam, żebyście zignorowali zawarte na okładce jednego z nich hasło o "najbardziej przerażającym psychopacie od czasów Hannibala Lectera" (czyli coś, co dla mnie osobiście jest zazwyczaj najlepszą antyreklamą książki, jaką można sobie wyobrazić - uznaję to bowiem za protekcjonalne traktowanie mnie-czytelnika jak idioty bez umiejętności wyrabiania sobie własnej opinii), a także żebyście upewnili się, że należycie do czytaczy o raczej mocnych nerwach. Bo opisy są naprawdę drastyczne. I szczegółowe. 



Zarówno "Cień", jak i "Maska śmierci", które są początkiem serii, mają tych samych bohaterów. Na pierwszym planie jest agentka specjalna FBI Smoky Barrett, która ewidentnie ma coś z Clarice Starling z "Milczenia owiec" - to trochę jej duchowa siostra, aczkolwiek zdecydowanie mocniej poharatana (dosłownie i w przenośni) przez los -  McFadyen poszedł o krok dalej niż Harris i postanowił wprowadzić nas w życie swojej bohaterki w momencie, kiedy zmaga się ona z życiową traumą. Ten wątek bardzo przypadł mi do gustu - fakt, że od samego początku obserwujemy, jak Smoky miota się i wręcz szaleje pod wpływem niewyobrażalnej straty, ale jednocześnie za wszelką cenę próbuje wziąć się w garść i znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia, od razu sprawił, że polubiłam zarówno ją, jak i autora. W "Cieniu" bardzo podoba mi się także sama fabuła - począwszy od nawiązania do Kuby Rozpruwacza, przez zagęszczającą się atmosferę i naprawdę ciekawe opisy prowadzenia śledztwa. To, do czego mogę się przyczepić, to trochę za mały wybór podejrzanych (i w rezultacie brak zaskoczenia pod koniec, ponieważ już od dłuższego czasu podejrzewałam, kto stoi za całą intrygą) oraz maksymalnie schematyczne postaci zespołu Smoky. O ile jeszcze w pierwszej części można się skupić bardziej na wciągającej fabule i zignorować nieustanne zachwyty idealnymi przyjaciółmi i współpracownikami, tak już przy drugim tomie ta euforia zaczynała mi porządnie działać na nerwy. Paradoksalnie, w pewnym momencie złapałam się wręcz na tym, że z tej całej gromady moją największą sympatię budzi wredny James (który jako jedyny jest wprost przedstawiany jako niesympatyczny), no bo ile można znieść lukrowanej empatii i wzajemnej wyrozumiałości? 
Ok, tyle czepiania. Poza tymi drobiazgami (bo w ogólnym rozrachunku są to drobiazgi), "Cień" czyta się naprawdę świetnie i muszę powiedzieć, że już dawno nie wciągnęłam się aż tak w żadną serię (no dobra, może nie aż tak dawno, bo jednak Craig Russel, o którym pisałam TUTAJ, nadal mnie trzyma w swoich szponach). 

"Maska śmierci" kontynuuje wątki rozpoczęte w "Cieniu" - tzn wątki osobiste (z czego część jest oczywiście równie drażniąca, co wcześniej), bowiem od strony kryminalnej tworzy odrębną całość. I wali po głowie. Mocno. Przyznam się, że o wiele łatwiej przyszło mi przebrnąć przez wszystkie naprawdę okrutne opisy w "Cieniu", ale przy tej części musiałam robić sobie przerwy i przy czytaniu relacji Sarah najzwyczajniej w świecie popłakałam się parę razy. Tak jak wspomniałam wcześniej - wszyscy mamy swoje osobiste lęki i pewne rzeczy oddziałują na nas mocniej niż inne - dla mnie np. czymś takim jest zmuszenie kogoś do skrzywdzenia osoby, którą kocha - ogólnie jakoś zawsze mimo wszystko łatwiej jest mi sobie wyobrazić znoszenie własnych cierpień aniżeli przyglądanie się cierpieniom kogoś bliskiego, bez możliwości jakiegokolwiek działania. Dlatego naprawdę chwilami w trakcie lektury aż się we mnie gotowało, wściekałam się zarówno na postaci (chociaż doskonale wiedziałam, że przecież nie mają wyjścia) oraz na tego cholernego psychola, który strasznie działał mi na nerwy! Co, rzecz jasna, jak najlepiej świadczy o autorze :) Pod koniec zrobiło się trochę bardziej kulawo, a poziom prawdopodobieństwa (jeśli w ogóle przy tego typu lekturach możemy mówić o czymś takim) zaczął spadać na łeb, na szyję (i znowu o wiele za wcześnie wpadłam na to, kto jest sprawcą!), ale mimo wszystko nie pozbawiło mnie to przyjemności z czytania. 

Podsumowując (i unikając spoilerów) -  jeśli macie chęć na wciągającą (i trzymającą w napięciu) lekturę, to polecam Cody'ego McFadyena. Przede mną jeszcze trzecia wydana u nas powieść pt. "Dewiant", a także ta najnowsza, "Abandoned". Aha, i trzymajcie się kolejności, bo pisarz najwyraźniej lubi swoich bohaterów i wątki poboczne zajmują całkiem sporą część obu książek - warto więc wiedzieć dokładnie, czemu np adoptowana Bonnie nie mówi, a Elaine straciła włosy. 

2 komentarze:

  1. Uwielbiam serie książek z tymi samymi bohaterami, ostatnio przeczytałam serię Alex Cava, Karin Slaughter i teraz kończę Patricię Cornwell. Najgorsze, że to jak nałóg ;]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też lubię czytać serie, oczywiście pod warunkiem, że polubię bohaterów :) Bo np z Camillą Lackberg miałam ten problem, że do szału doprowadzała mnie główna bohaterka i jej perypetie i strasznie się męczyłam przez te wątki obyczajowe.
      Zgadzam się, że to jak nałóg, ale z drugiej strony to chyba najlepszy, najzdrowszy i jeden z najprzyjemniejszych nałogów, jakie znam, więc nie zamierzam go rzucać :)

      Usuń

Dziękuję za każdy komentarz - jest mi bardzo miło, że do mnie zajrzałeś :)

Ale uprzedzam, że uwagi typu "super, obserwujemy?" lub "zapraszam do siebie", w moim przypadku odnoszą odwrotny skutek.

Ogólnie zaglądam do wszystkich, którzy pozostawiają po sobie jakiś ślad, a jak mi się spodoba, to nie trzeba mnie zachęcać do obserwowania :)

Follow on Bloglovin
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...