Nie wiem, czy to dobrze, czy nie, ale ten blog stopniowo może zostać zdominowany przez wpisy filmowe, z tego prostego powodu, że chwilowo jest to najbliższy mi temat. Nie wiem, czy tak zostanie na dłużej, czy też będę przeplatać opisy filmów z innymi tematami - jeśli macie chęć podzielić się ze mną swoimi refleksjami na ten temat, to zapraszam do komentowania :)
A w międzyczasie poczytajcie sobie o nowym filmie jednego z reżyserów, na którego filmy urywałam się regularnie z lekcji w liceum :) Standardowo, poniższa recenzja ukazała się wcześniej TUTAJ.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że najnowszy obraz Jima Jarmuscha - jednego z tych reżyserów, których nadal na jednym oddechu wraz z nazwiskiem określa się automatycznie jako "kultowych", wywoła wśród widzów skrajne oceny - jest to bowiem film z rodzaju tych, które albo od pierwszych scen nas zachwycą i wchłoną, albo znudzą i zirytują do granic możliwości. Z pewnością nie jest to film, który poleca się komuś, kto szuka w kinie "czegoś fajnego do obejrzenia", czy czystej rozrywki i zrelaksowania. Nie poleciłabym go także komuś, kto lubi precyzyjne i konkretne kino. I zwartą fabułę. Ani - paradoksalnie - wielbicielom wampirów. Jeśli natomiast lubicie: Jarmuscha/aktorów występujących w tym obrazie/piękną muzykę i wnętrza/kino eksperymentalne/melancholijne historie o kryzysie egzystencjalnym/filmy, w których "nic się nie dzieje", to z pewnością jest to tytuł dla Was :)
Jeśli chodzi o wampiry, to po jakimś milionie tytułów wykorzystujących ten motyw mogłoby się wydawać, że nic nowego w tym temacie nie da się już wymyślić. A jednak okazuje się, że nadal możliwe jest znalezienie świeżego i oryginalnego spojrzenia i pokazanie tego zagadnienia od nieco innej strony.
Obawiam się, że każda próba opisania filmu "Tylko kochankowie przeżyją" z założenia będzie porażką. Ten film bowiem to uczta dla naszych zmysłów i emocji, której po prostu trzeba się poddać - w przeciwnym wypadku można skończyć jak wiele osób w trakcie seansu, które wyszły w połowie, lub - jeśli dotrwały do końca - po zapaleniu świateł miały na twarzy jeden wielki znak zapytania.
W maksymalnym skrócie to opowieść o wystylizowanej do granic możliwości dwójce wampirów, Adamie i Ewie. Adam (Tom Hiddleston) jest utalentowanym undergroundowym muzykiem z depresją i tendencjami samobójczymi, który od lat ukrywa się w domu na odludziu w Detroit (mieście, które w ostatnim czasie stało się niechlubnym amerykańskim symbolem gospodarczej i społecznej ruiny), komponując i kolekcjonując instrumenty z przeszłością i żywiąc się krwią kupowaną od skorumpowanego lekarza z pobliskiego szpitala. Ewa (Tilda Swinton) funkcjonuje dyskretnie (aczkolwiek luksusowo) w marokańskim Tangerze, utrzymując kontakt z innym leciwym wampirem - Christopherem Malrowe* (John Hurt) i próbując tchnąć na odległość w swojego ukochanego przynajmniej jakiś promyk optymizmu.Jedyny zwrot akcji nastąpi, kiedy w niespodziewane odwiedziny do połączonej znowu pary kochanków przybędzie nieokrzesana siostra Ewy o mentalności rozkapryszonej nastolatki, Ava (Mia Wasikowska) i która swoją wizytą wywoła totalny chaos i przewróci do góry nogami ustabilizowaną egzystencję głównych bohaterów.
Jarmusch z premedytacją bawi się wampirzą konwencją, nonszalancko mieszając zarówno wszystkie oklepane stereotypy (wampiry są blade, stylowe, melancholijne, trochę pretensjonalne i przypominają Lestata czy Louisa z "Wywiadu z wampirem") z własnymi pomysłami (ściąganie gościom rękawiczek jako rytuał powitalny gospodarza domu, czy krwawe lody, które wywołały wśród widowni paroksyzm śmiechu), a jednocześnie tworząc niepowtarzalną atmosferę, w której zanurza nas na 2 godziny. Tu trzeba wspomnieć, że zarówno strona wizualna (dopracowana w najdrobniejszych szczegółach) oraz muzyka są pełnoprawnymi bohaterami tej historii - główny motyw rozbrzmiewał mi w głowie jeszcze na długo po seansie i uważam, że soundtrack do tego filmu to prawdziwy majstersztyk. Oprócz tego reżyser niemal na każdym kroku wrzuca kolejne mniej lub bardziej oczywiste nawiązania do literatury (*), muzyki, czy popkultury, a także snuje (raczej pesymistyczne) rozważania na temat ludzkiej egzystencji, współczesnych problemów społecznych i kierunku, w jakim zmierza świat (i ludzie, określani tu mianem "zombie").
Chyba w żadnym innym filmie o wampirach, istoty te nie zostały pokazane w tak...ludzki sposób - tu widzimy wyraźnie ich ból istnienia, wynikający być może z faktu obserwowania świata i zachodzących w nim od wieków zmian, a to, co do tej pory było podkreślane jako podstawowa zaleta wampirzego bytu, czyli życie wieczne, u Jarmuscha staje się czymś w rodzaju przekleństwa.
"Tylko kochankowie przeżyją" to zarówno egzystencjalny dramat, ponadczasowa romantyczna love-story, jak i inteligentna komedia, w której humor podawany jest jednak na tyle subtelnie, że można go przeoczyć. Osobiście nie nazwałabym tego filmu arcydziełem, bo mimo mojej sympatii do nietypowych obrazów, zabrakło mi w nim czegoś istotnego, jakiegoś elementu scalającego tę historię i sprawiającego, że nie miałabym wrażenia oglądania wampirzej odsłony kanału National Geographic.
Na zachętę fragment hipnotyzującego soundtracku wraz ze sceną z filmu:
Dla zainteresowanych - film będzie w kinach od najbliższego piątku, 7.03.
pisanie o filmach i książkach wychodzi Ci rewelacyjnie, więc ja nie mam nic przeciwko :)
OdpowiedzUsuńDziękuję :) Jak się okazuje, nie ucieknę od tego, bo w tym najlepiej się czuję, więc tak sobie będę pewnie orbitować głównie wokół tych tematów :)
Usuńchyba zobaczę :) choć w niedzielę próbowałam oglądnąć "Co jest grane, Davis" Coenów, ale no nie dałam rady ....
OdpowiedzUsuńCo do tematów filmowych, to ja zawsze czytam z przyjemnością, to Twoje miejsce w sieci, więc zamieszczaj co dusza zapragnie !!!
Miło mi :) Też z ciekawością zawsze zaglądam, co Ty obejrzałaś! Coenów jeszcze nie widziałam, ale mam w planach, bo ogólnie jestem ich wielką fanką, a czemu nie dałaś rady?
Usuń